Blogi

Liceum zakończenie

Drogi E.

Wracam pamięcią do egzaminów ustnych. To było 45 lat temu, ale pewne rzeczy pamięta się dosyć dobrze.

Mieliśmy dość czasu do przygotowanie się do egzaminów ustnych. Do historii przygotowałam się opracowując każdy z tematów wskazanych przez profesorkę na kółku historycznym – zapisałam cały zeszyt drobnym maczkiem, każdy temat na osobnej kartce. Pisanie pomagało mi w zapamiętaniu dat i faktów, a od czasu przeczytania w wieku 10 lat „Pana Wołodyjowskiego”

historia bardzo mnie interesowała. Czytałam mnóstwo powieści i opowiadań z dawnych czasów i porównywałam fikcję z faktami. Czytałam też książki popularnonaukowe, wszystko, co wpadło mi w ręce. Historia była też obecna na lekcjach polskiego, bo omawianie każdego okresu rozpoczynało się od rysu historycznego. Wiadomo, że trudno nauczyć się wszystkiego, ale do tego egzaminu solidnie się przygotowałam.

W komisji egzaminacyjnej była nasza profesorka historii i dwie inne osoby – już nie pamiętam, kto. Wchodziło się do sali i losowało z kilku zestawów jeden zestaw pytań składający się z trzech tematów. Było kilka minut na przygotowanie odpowiedzi – w tym czasie odpowiadała osoba, która wcześniej wchodziła do sali. Swoich pytań nie pamiętam, na pewno jedno dotyczyło okresu po powstaniu styczniowym, czyli koniec XIX wieku. W pewnym momencie dostałam dodatkowe pytanie : -Jakich znasz poetów z tego okresu? Pytanie było łatwe, bo w tym okresie przeważały wielkie powieści, opowiadania, nowele, krótko mówiąc dominowała proza. Jedynym naprawdę wielkim i znanym poetą był Adm Asnyk. Lubiłam jego wiersze, zresztą niektóre są aktualne do dziś. W tej chwili szczególnie odczuwam „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia, przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia”. Patrząc znowu na to, co dzieje się w nauce powtarzam sobie „Historyczna nowa szkoła swą metodę nauk ścisłą, sprowadzoną prosto z Niemiec

rozpowszechnia ponad Wisłą i zdobywszy pogląd świeży, nowym łokciem dzieje mierzy…”. Historia to odnajdywanie analogii między czasem obecnym a przeszłością….

W każdym razie szersze spojrzenie na epokę zaowocowało bardzo dobrą oceną.

Ostatnim egzaminem mojej matury była matematyka, zdawana indywidualnie przed komisją. Matematykę zdawało więcej osób, ale nie pamiętam, kto był przede mną i za mną. Jednocześnie w sali były dwie osoby – zdająca i przygotowująca się. W komisji były trzy osoby, z tego dwoje „naszych” matematyków – pan Roman i pani Urszula. Wylosowałam zadania, usiadłam w ławce i spojrzałam. Pierwsze było równanie wykładnicze, drugiego nie pamiętam – chyba jakiś wielomian, czy nierówność, trzecia – definicja pojęcia „różniczka”. Osoba przede mną odpowiedziała dość szybko, więc czasu na przygotowanie nie było za dużo, zostałam wezwana do tablicy – przed komisję. Drugie zadanie rozwiązałam szybko, przeszłam do definicji różniczki i tu czarna dziura – pamiętałam wszystko z wyjątkiem nazwy „iloraz różnicowy”. Zapisałam na tablicy ułamek, wyjaśniłam znaczenie poszczególnych elementów, ale pani Urszula zapytała -Co to jest? Zrobiłam baranią minę – Zapomniałam nazwy… – Czy chodziło ci o iloraz różnicowy? – Olśniło mnie – Tak, to miałam na myśli. Przeszłam do trzeciego , czyli pierwszego na liście zadania. Pani Urszula mruknęła do pana Romana – Ciekawe, dlaczego zostawiła to na koniec?

Aby to wyjaśnić, muszę wrócić lat wcześniejszych. Jak już pisałam, wprowadzenie do analizy matematycznej znalazło się w programie wcześniej na wniosek „fizyków”, którzy nie wyobrażali sobie przekazania pewnych tematów bez tego aparatu matematycznego. Zajęliśmy się szeregami, granicami funkcji, przeszliśmy do logarytmu naturalnego i gdzieś po drodze wspomniało się o logarytmach, ich ogólnych wzorach, ale zadań i ćwiczeń chyba nie robiliśmy wcale – a może na jedynych zajęciach na ten temat byłam chora? – w każdym razie w życiu nie rozwiązałam żadnego równania wykładniczego.

Zapisałam zadanie na tablicy i przyjrzałam mu się. Z ust pana Romana padło pytanie – I co teraz powinnaś zrobić? – zlogarytmować obie strony… – To zrób to. Zrobiłam. Co dalej – Powiedziałam. Doszłam do momentu, w którym już poczułam się pewnie. – Jaka jest dziedzina funkcji ? – padło pytanie. Odpowiedziałam, Profesor zadawał tak pytania, że wyciągnął ze mnie całą wiedzę, i do dziś twierdzę, że moja bardzo dobra ocena z matematyki to częściowo jego zasługa.

Tym mocnym akcentem zakończyłam naukę w liceum, ale nie zakończyłam nauki tej wiosny i lata, bo przede mną były jeszcze egzaminy na studia. Wtedy matura była warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym do tego, by zostać studentem. Przed egzaminami na studia czekała nas jednak o wiele przyjemniejsza impreza, jaką był bal maturalny.

Trochę już wspominałam o tym balu wcześniej, ale teraz jeszcze raz od początku. Kiedy myślę o moim balu orientuję się, jak zmieniły się czasy i my z nimi. Teraz przygotowania do takiego wydarzenia, jak studniówka zajmują o wiele więcej czasu – i pieniędzy. Odpowiednio uroczysta kreacja, makijaż, fryzura – ja byłam wychowywania bardzo skromnie i od dziecka nauczona liczyć się z pieniędzmi. Może, gdybym zwróciła się do rodziców kupiliby mi sukienkę, o ile można by taką dostać w sklepie. Nie było takiej komercji i kreacje pojawiały się w sklepach co najwyżej na początku karnawału i odpowiednio drogie. Nie byłam też przyzwyczajona do wyciągania rąk do nikogo. Postanowiłam uszyć sobie suknię. Kupiłam materiał, ale nie miałam pomysłu i to, co wydawało się bardzo łatwe zajęło mi o wiele więcej czasu niż liczyłam. Poza tym znałam podstawy kroju i szycia, ale nie miałam wprawy. Uszyłam długą spódnicę, podstawę górnej części i… okazało się, że zabraknie mi materiału. Bal był w sobotę wieczorem, a ja w sobotę rano maszerowałam do sklepu po coś na rękawy. Udało mi się kupić piękną białą koronkę, skroić rękawy, ale zawsze miałam problemy z ich wszywaniem, a tu czas się kończył. Na szczęście

mama widząc mój problem zobowiązała się dokończyć szycie. Włożyłam białą bluzkę i niebieską spódnicę i pojechałam do szkoły. Pierwszą częścią spotkania było wręczenie świadectw. Świadectwa maturalne otrzymaliśmy tylko do wglądu, bo zaraz potem wędrowały do teczek z pozostałymi dokumentami wymaganymi na określony kierunek studiów i szkoła wysyłała je do odpowiednich uczelni. Jak z tego wynika, można było zdawać tylko na jedną uczelnię, jeśli się nie zdało, a gdzieś były jeszcze wolne miejsca drugi nabór był we wrześniu.

Tak więc w stroju „uczniowskim” otrzymałam świadectwo i tak też wyglądam na fotografiach robionych na sali. Po obejrzeniu świadectw i zrobieniu zdjęć rozpoczął się bal. Na tym balu pierwszy raz oficjalnie pojawił się alkohol, ale tylko w postaci lampki szampana. Przy tej lampce toczyły się luźne rozmowy z nauczycielami. Z mniejszym dystansem, ale z pełnym szacunkiem. Pamiętam, jak rozmawiałam z panią Teresą o tym, że ocenianie prac maturalnych musi być bardzo trudne – w krótkim czasie przeczytać i ocenić tak różne prace. Powiedziała, że najpierw stara się ocenić zgodność z tematem, sprawdzić, jakie fragmenty literatury zostały wykorzystane i jak maturzysta podchodzi do tematu. Stara się „wyciągnąć” wszystkie pozytywne rzeczy z pracy ucznia. Uczyła nas przez cztery lata, więc znaliśmy wymagania i zasady pisania wypracowań maturalnych. Z matematykami rozmowy toczyły się na różne tematy, zawsze ciekawe. Pani wychowawczyni zachęcała chłopców do zapraszania do tańca dziewczyn z innych klas, ale wielu było takich, którzy nie pasjonowali się tańcem.

Po jakieś godzinie od rozpoczęcia tańców przyjechali moi rodzice – tato z mamą na motorowerze /tylko taki pojazd posiadaliśmy/ przywieźli suknię wykończoną przez mamę. Przebrałam się i wzbudziła pewne zainteresowanie. Trochę mi było przykro, gdy zobaczyłam minę koleżanki, która też była na balu w stroju szkolnym i raczej nie ucieszyła się na mój widok. Według mnie wyglądała świetnie w białej bluzce i granatowej spódnicy z pęczkiem sztucznych fiołków przy kołnierzu. Poza tym była wysoka i szczupła w odróżnieniu ode mnie.

Tymczasem w szatni… . Byliśmy młodzi i prawem młodości jest trochę szaleć. Mimo wszystko byliśmy dobrze wychowani, albo wtedy były zupełnie inne metody wychowania. W każdym razie jedynym wyskokiem jaki pamiętam była butelka winiaku marki „Stock”, którą ktoś przyniósł i chłopcy w szatni raczyli się po kieliszeczku – więcej na tyle osób by nie starczyło.

Po tym kieliszeczku Jasio siedział w szatni na taborecie i powtarzał każdemu, kto wchodził – „Jestem zalany w sztok…” Na rozmowach i tańcach upłynęła prawie cała noc. Bawiłam się świetnie dzięki Frankowi, jak to już opisywałam. Nad ranem opuszczałam ostatni raz mury szkoły. W niedzielę rano nie było jak dostać się do domu. Powędrowałam wzdłuż trasy tramwajowej i w długiej sukni i narzuconej na nią kurtce poszłam na pierwszą mszę św. w kościele na Załężu. Potem tramwajem wróciłam do domu by odespać nockę, choć w głowie długo jeszcze wirowały mi dźwięki muzyki.

Liceum – przed maturą

Drogi E.

W końcu doszłam we wspomnieniach do końca liceum, czyli egzaminu końcowego, czyli MATURY.

Zaczęłam opisywać maturę i w połowie przypomniałam sobie o jeszcze jednej, jakże ważnej w życiu szkolnym, imprezie.

W tamtym czasie dzieci były wychowywane bardziej rygorystycznie niż obecnie, na ich zachowanie zwracali uwagę wszyscy w otoczeniu, nauczyciele mieli większy autorytet, a rodzice mogli sięgać do środków, jakby to określić, przymusu bezpośredniego, czyli sprawić lanie w przypadku nieposłuszeństwa i nie było to szczególnie społecznie naganne. Z tego też względu możliwe było kończenie nauki w liceum balem maturalnym. Obecnie po ekscesach świeżo upieczonych maturzystów, którzy nie czuli się zmuszeni do przestrzegania reguł zachowania i wydawało im się, że wszystko ujdzie im na sucho, szkoły odeszły od tego zwyczaju i ostatnią szansą na pokazanie się na balu szkolnym stały się studniówki, czyli bale organizowane około trzy miesiące przed ukończeniem szkoły. Byliśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie ominęła nas żadna z tych imprez, a co więcej, mieliśmy dodatkową studniówkę „klasową”’. W naszym roczniku w szkole były trzy klasy maturalne. Wszystkie były koedukacyjne, lecz w naszej klasie przeważała część „męska”, w pozostałych przeważały dziewczyny. Nasza klasa była już tak zżyta, że nawet w żartach rozważaliśmy wspólne oblanie egzaminów, by pozostać wspólnie rok dłużej. Z pozostałymi klasami mieliśmy ograniczony kontakt, chyba tylko dziewczyny miały wspólne lekcje w-f z klasą b, (nie pamiętam, jak to było w męskiej części), więc nie chcieliśmy wspólnej studniówki. Muszę tu dodać, że wszystkie imprezy, łącznie z balem maturalnym odbywały się w szkole, nie było zwyczaju, jak to jest obecnie, wynajmować lokali poza szkołą. Po wielu dyskusjach i naciskach z grona pedagogicznego zgodzono się na udział we wspólnej imprezie, ale dodatkowo zorganizowaliśmy studniówkę klasową dzięki rodzicom Krzysia, którzy zgodzili się udostępnić swoje dość duże mieszkanie. Rodzice zajęli się aprowizacją / do dziś pamiętam ogromne pudło chrustu, czy też faworków przygotowanych przez babcię Rysia/ a dziewczyny przygotowały część artystyczną. Pamiętam tylko, że śpiewałyśmy jakąś piosenkę ubrane w koszule flanelowe z atrapami strusich piór wykonanych z krepiny i drutu , przypiętymi do pasków. Tej wspólnej studniówki zupełnie nie pamiętam…

Zdany egzamin maturalny upoważniał do zdawania następnego egzaminu – na studia wyższe. Z perspektywy wielu lat i niejakiej znajomości różnych zmian w trybie przeprowadzania egzaminu oceniam, że był to jeden z łatwiejszych. Co jakiś czas wyższe władze szkolnictwa majstrują przy regulaminach maturalnych. W tym okresie, w którym kończyliśmy szkołę matura obejmowała dwa egzaminy pisemne – obowiązkowe dla wszystkich – z języka polskiego i matematyki. Egzaminy te można było poprawić w trybie ustnym. Dodatkowo należało wybrać dwa przedmioty na egzamin ustny. Komisja egzaminacyjna była powoływana spośród nauczycieli danej szkoły. Ograniczało to trochę stres, bo twarze egzaminatorów były znane – no, chyba, że ktoś podpadł nauczycielowi… Większość kolegów, zgodnie z profilem klasy kandydowała na studia ścisłe lub techniczne, więc wybierała matematykę i fizykę lub chemię. Henio, który udawał, że zdaje na socjologię wybrał propedeutykę nauki o społeczeństwie – chyba jako jedyny w szkole. Ja nie za bardzo miałam pomysł, co robić w dorosłym życiu, ale moimi ulubionymi przedmiotami była historia i matematyka. Te akurat przedmioty były przedmiotami egzaminacyjnymi na studia ekonomiczne, więc za poradą znajomej, która ukończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Katowicach, wybrałam najbardziej „zmatematyzowany” kierunek ekonomii – ekonometrię, która była połączona ze statystyką.

Przygotowania do matury obejmowały powtórki z języka polskiego, które były ujęte w programie nauczania oraz dodatkowe zajęcia pozalekcyjne z wybranych przedmiotów. Czy były jakieś specjalne przygotowania do egzaminu z matematyki – nie pamiętam, ale zadania rozwiązywało się na bieżąco, w wielu wypadkach w następnym etapie korzystało się z wiedzy wcześniejszej, więc powtarzało się automatycznie. Ja uczęszczałam na kółko historyczne. Na pierwszym spotkaniu pani profesor powiedziała – ”Zapiszcie sobie tematy, które w ten, czy inny sposób mogą wypłynąć na egzaminie maturalnym” – po czym zaczęła dyktować tematy. Był to praktycznie przegląd całej wiedzy historycznej jaki obejmował program nauki. Dyktowanie i zapisywanie zajęło nam większość czasu przeznaczonego na nie tylko jedno spotkanie.

Gdzieś w połowie kwietnia zakończyliśmy regularną naukę, a w pierwszy poniedziałek maja w całym kraju rozpoczęły się egzaminy maturalne, o czym pisały gazety, pokazywały wiadomości telewizyjne, bębniło radio. Oczywiście na egzaminie obowiązywał strój uczniowski – biało granatowy, chłopcy często mieli nowe garnitury jak wypadało w tak uroczystym, choć stresującym momencie. Na auli rozstawiono ponumerowane stoliki, wylosowaliśmy miejsca i oczekiwaliśmy godziny, w której w całej Polsce rozpoczynał się egzamin. Otwarto koperty z tematami i przystąpiliśmy do pisania wypracowań. Tematy były trzy lub cztery – nie pamiętam, z tego jeden był zawsze tematem „ogólnym”, a pozostałe dotyczyły konkretnej epoki historycznej. Wybrałam temat dotyczący tego jakie wskazówki dla życia współczesnego człowieka można wyciągnąć z utworów epoki romantyzmu. Trzeba było dobrać odpowiednie cytaty, sporządzić plan wypracowania i można było pisać. Początkowa trema i obawy ustępowały, skupiałam się na pracy.

W tych czasach w czasie egzaminu można było jeść przygotowane przez Komitet Rodzicielski kanapki i pić herbatę – o wodzie w plastikowych butelkach nawet się nie słyszało. Kiedy w środku egzaminu na salę wszedł dyrektor szkoły z dużym, chyba 5 litrowym , czajnikiem i pytaniem -”Komu mniej słodkiej herbaty?” zrobiło mi się przyjemnie i nawet wesoło. Nie potrafię rozpisywać się , więc zdążyłam przepisać na czysto moje dywagacje.

Następnego dna, /a może za dwa dni?/ przystępowaliśmy do egzaminu pisemnego z matematyki.

Wydaje mi się, że moi rodzice, a szczególnie mama, bardziej przeżywali moje egzaminy niż ja sama. Mama była zdumiona i przejęta gdy ja z całkowitym spokojem i na pełnym luzie wybierałam się na matematykę. Wiedziałam, że ten egzamin jest w miarę łatwy. Na ocenę bardzo dobrą wystarczyło rozwiązać trzy z pięciu zadań. Na pewno było to badanie funkcji kwadratowej, zadanie z geometrii analitycznej, chyba wielomiany i układy równań, w końcu coś z rachunku prawdopodobieństwa. Rozwiązywałam zadania po kolei, miałam już zrobione zadanie z geometrii z rysunkiem, gdy kolega z tylnej ławki szepnął – coś masz nie tak.. Sprawdziłam dokładnie obliczenia i okazało się, że gdzieś pomyliłam znak plus z minusem, a to skutkowało innym obrazem na osi współrzędnych. Zdążyłam poprawić. Zadania były na tyle łatwe dla naszych kolegów, że zrobili wszystkie pięć zadań grubo przed czasem. Egzamin miał jednak pewien haczyk. W przypadku rozwiązania więcej niż trzech zadań komisja brała pod uwagę tylko trzy pierwsze zapisane i jeśli gdzieś w nich był drobny błąd ocena była obniżana, pomimo tego iż dobrze rozwiązane były pozostałe cztery. Tak zdarzyło się komuś, ale na szczęście można było podnieść ocenę przystępując do poprawki ustnej. Zresztą wtedy wyniki egzaminu maturalnego nie były tak ważne jak obecnie, bo stanowiły tylko fragment oceny kandydatów na studia, a uczelnie prowadziły własne egzaminy wstępne na poszczególne kierunki.

Nie pamiętam, jak długo trzeba było czekać na wyniki egzaminów pisemnych, tyle tylko, by komisja sprawdziła i oceniła prace, było parę dni wolnych a potem rozpoczęły się egzaminy ustne. Terminy były wyznaczane indywidualnie w różnych dniach i godzinach, więc kontakty z kolegami stały się ograniczone.

Trochę dużo się rozpisałam, więc o egzaminach ustnych w następnym liście.

Pozdrowienia E.

Opowiadanie Galatea

Galatea

– Wyjdziesz dziś z nami? – Jacek zwrócił się do Maksymiliana. Ten przecząco potrząsł głową.
– Nie mogę. Przecież dziś przywożą mój marmur…
Jacek przypomniał sobie. Tak, to było szaleńcze marzenie Maksymiliana. Maks był artystą. Zatrudnił się w warsztacie kamieniarskim, by zdobyć jak najwięcej wiedzy o marmurze. Poszukiwał najczystszego marmuru, by wyrzeźbić idealną postać. Od najmłodszych lat studiował prace najlepszych rzeźbiarzy świata i za cel życia postawił sobie stworzenie posągu idealnego, bez wad i skaz. W garażu urządził sobie pracownię, gdzie wolny czas spędzał na doskonaleniu swego projektu. Na ścianach wisiały niezliczone szkice poszczególnych części ciała, w kątach leżały kawałki kamienia, niektóre z tylko lekko zaznaczonymi, inne z całkowicie wyrzeźbionymi fragmentami rąk, twarzy, włosów, fałd ubrań. Na środku szczytowej ściany Jacek umieścił gotowy projekt – rysunek kobiety w długiej sukni, kroczącej z podniesioną głową jak modelka na wybiegu.
W warsztacie kamieniarskim tylko Maks i Jacek byli artystami. Obaj skończyli liceum plastyczne, później ich drogi się rozeszły. Jacek podjął pracę w warsztacie kamieniarskim swego wuja, gdzie zajmował się projektowaniem i wykonywaniem nietypowych elementów małej architektury, oryginalnych nagrobków, czasem małego rzeźbionego detalu. Maks słusznie nosił swoje imię. Ukończył Akademię Sztuk Plastycznych. Stale niezadowolony ze swoich prac dążył do osiągnięcia mistrzostwa. Stale ćwiczył elementy, poprawiał wykonane już prace, ale żyć przecież z czegoś trzeba, więc przyjął propozycję kolegi.
Samotny i zamknięty w sobie dopuszczał do siebie tylko Jacka. Z nim dzielił się marzeniami i zamierzeniami. Czasem Jackowi udawało się wyciągnąć go do pubu, ale rozmowy stale krążyły wokół jednego tematu. Dotyczyły ideału.
– Dla mnie ideałem piękna jest ciało kobiece. Idealny kamień to biały marmur karraryjski.
– A przestudiowałeś piękno kobiety praktycznie?
– Wystarczy mi teoria. Obejrzałem wszystkie najbardziej znane rzeźby świata, klasyczne greckie, hinduskie, egipskie i te współczesne. Po roku Maks narysował projekt z którego był zadowolony. Jacek potwierdził jego wizję, podobała mu się.
Teraz pozostało jeszcze znaleźć odpowiednią bryłę kamienia.
Po długich poszukiwaniach i licznych wyjazdach Maks znalazł odpowiedni kamień – bryła białego, bez skazy i przebarwień marmuru. Na zakup i transport poszły wszystkie oszczędności, ale Maks nie żałował. Jego marzenie stawało się coraz bardziej rzeczywistością.
Przez następne tygodnie Maks utonął w swej pracowni. Jacek przynosił mu pizzę lub coś innego do zjedzenia, ale Maks nie wpuszczał go do środka. W końcu nadeszła wiekopomna chwila.
– Czy pamiętasz, że za trzy dni kończy ci się urlop i trzeba wracać do pracy?
– Pamiętam, przyjdź jutro po pracy na dłużej…
Nazajutrz po pracy zaintrygowany Jacek zabrał butelkę szampana by oblać wydarzenie i powędrował do pracowni.
W środku na niewielkim postumencie stała Ona. Postać kobiety z projektu wyrzeźbiona i wykończona z całkowitym pietyzmem. Jacek obejrzał dzieło z wszystkich stron. Coś mu tu nie pasowało, ale nie wiedział co. Zbyt idealna by wzbudzić głębsze uczucia? Starał się znaleźć jakąś niedoskonałość – Czy nie uważasz, że ten pukiel włosów leży w niewłaściwym kierunku? I czy policzki nie są zbyt wydatne?
Maks przyjrzał się dziełu krytycznie. – Masz chyba rację, trzeba to poprawić… Wziął do ręki dłuto i lekko uderzył w marmur. Nagle rozległ się trzask i na ziemię upadł duży kawałek rzeźby odsłaniając różowawe i niebieskie smugi wewnątrz kamienia. Zrozpaczony Maks ze złością uderzył jeszcze raz niszcząc głowę postaci i część sylwetki.
– Co robisz? Jacek powstrzymał go przed całkowitym rozbiciem bryły. – Możesz odsprzedać resztę kamienia jeśli nie wykorzystasz go sam… – Nie mam już co z niego zrobić. Chyba nie dotknę już tego kamienia. Może i innych kamieni. Problemem kamieniarzy jest, że jedno uderzenie może zniszczyć pracę wielu miesięcy. Spróbuję zrobić posąg z gliny. Tu można dokładać materiał do woli.
Przez następne tygodnie Maks po pracy znowu znikał w pracowni. Sprowadził glinę i stal na konstrukcję. Dokładał glinę, wygładzał, znowu dokładał ale coś mu nie wychodziło. Nie miał potrzebnej wprawy ani wyczucia materiału. Zniechęcony pomyślał – chyba zacznę rzeźbić w piasku… Teraz po pracy chętnie wybierał się z kolegami do pubu, byle jak najdłużej być z dala od domu i pracowni. Do domu wracał na rauszu i tylko by się przespać.
Po kilku tygodniach wszedł do pracowni. Na środku w dalszym ciągu stał kawał marmuru, czyli pozostałości ze zniszczonego posągu. Zrobił sobie herbatę i usiadł przy stoliku zarzuconym rysunkami i szkicami do swojego idealnego dzieła. Machinalnie odsunął je robiąc miejsce na szklankę. Sącząc powoli napój bezmyślnie spoglądał na kamień. Nagle blade smugi zaczęły układać się w rysunek… Spojrzał dokładniej. W głębi kamienia ujrzał dziewczynę. Stała trzymając w ręku jakiś przedmiot i prosiła – wyciągnij mnie stąd…. Naprawdę usłyszał to. Chwycił młotek i dłuto i powoli a dokładnie odbijał odłamki uwalniając zaklętą w kamień. Pracował bez wytchnienia całe popołudnie i całą noc. Rano zastukał do niego Jacek.
– Co się stało? Nie zjawiłeś się w pracy. Nie spałeś w domu?
– Coś odkryłem – Maks z niechęcią oderwał się od pracy, ale nie wpuścił Jacka do środka. Razem poszli do warsztatu. Po pracy Maks szybko pożegnał się z kolegami i wrócił do swojej pracowni. To powtarzało się przez kilka tygodni. Jacek domyślał się, że Maks intensywnie pracuje, ale na wszelkie pytania odpowiadał – później ci pokażę.
Pewnego dnia Maks pojawił się w pracy uśmiechnięty i pełen wigoru.
– Zapraszam cię do siebie. Wreszcie mam ją.
Zaciekawiony Jacek z niecierpliwością czekał na koniec dniówki. Po drodze Maks wstąpił do cukierni i kupił mały torcik. – Butelkę wina mam już u siebie, więc możemy należycie uczcić narodziny gwiazdy.
Na środku pracowni stała rzeźba zakryta płótnem. Maks posadził Jacka przy stoliku, przyniósł kieliszki i talerzyki, rozkroił ciasto i rozlał wino. W końcu podszedł do kamienia i delikatnie ściągnął materiał. Jacek ujrzał rzeźbę dziewczyny niosącej w ręku jakieś pudełko. Coś sprawiało, że przykuwała uwagę, choć w szczegółach można było dopatrzeć się odstępstw od uznanych kanonów piękna. Spojrzał jeszcze raz z bliska. – Czy nie uważasz, że ten palec jest za szeroki? Jest wyraźnie szerszy niż inne. – Maks spojrzał i odpowiedział – Czy nie widzisz, że to pudełko jest ciężkie i przygniata opuszek palca​​? To dlatego palec wydaje się szerszy. Jacek znowu usiłował znaleźć jakieś niedoskonałości. – A co z tymi smugami przebarwień?
– To przecież żyłki pod skórą, podkreślające delikatność jej ciała. No i sprawiają, że jest jedyna, niepodobna do innych…
– Powiedz mi jeszcze, co jest w tym pudełku w jej dłoniach?
Maks lekko się uśmiechnął. – To jej tajemnica. Może kiedyś ją odkryję, a może nigdy…
Jacek spojrzał na Maksa. W jego oczach był dawno nie widziany blask, w jego głosie brzmiały nowe, nieznane, radosne tony. Z nieukrywaną zazdrością stwierdził.
– W końcu znalazłeś ideał. Twój własny ideał…

Liceum coś jeszcze

Drogi E.

Nasze lata licealne przypadały na ciekawy okres w życiu naszego kraju – zresztą chyba wszystkie okresy w historii są ciekawe, co jednak stanowi przekleństwo chińskie „obyś żył w ciekawych czasach…” System, w którym żyliśmy ograniczał nas, młodych chyba nie bardziej niż prawo o ruchu drogowym. Rzeczywistość była taka, a nie inna, można się było na nią obrażać, protestować, ale można też było przyjąć jako fakt i starać się w takich warunkach postępować jak najlepiej, wierząc, że potrafimy zmienić świat na lepszy choć troszeczkę. Był to czas większego otwarcia na świat, a jeszcze bez szaleństw „ideologicznych” – czyli nadmiaru tak zwanych przez nas „zbiegowisk” – akademii, masówek, wieców, apeli czy jak to jeszcze nazwać, popierających jedyną słuszną drogę wytyczaną przez jedynie słuszną partię. Oczywiście w planie wychowawczym każdej szkoły była też konieczność organizowania akademii na cześć lub dla upamiętnienia.

Każda klasa na początku roku otrzymywała zadanie organizacji takiej imprezy. W drugiej klasie zastępcą przewodniczącego klasy była Elka. Na zebraniu rad klasowych wybrała do organizacji akademię z okazji Dni Oświaty, Książki i Prasy – dotyczącą kultury, a nie polityki.

Elka uczęszczała na zajęcia pozaszkolne w kółku recytatorskim i przygotowała , być może przy pomocy prowadzącego te zajęcia, montaż słowno-muzyczny złożony z wierszy i piosenek o książkach i czytaniu. Na scenie ustawiliśmy dwa regały i kilka stolików wypełnionych książkami inscenizując kiermasz książki, a wiesze wygłaszali „sprzedawcy” i „kupujący”. Mojego tekstu nie pamiętam, ale do dziś brzmi w moich uszach ton i treść początku wiersza wygłaszanego przez Kazia. Brzmiało to mniej więcej tak: Przy półce stoi… /odkrycie na miarę E=mc2/ …dziewczyna Te oczy … /zdziwienie i zachwyt…/ nie są mi obce..Podaje Eugeniusza Oniegina młodemu chłopcu…Reszta była w miarę normalna.

Elka zgłosiła dyrekcji, że jesteśmy gotowi. Trochę zaskoczony dyrektor wydał dyspozycje i na któreś końcowej lekcji spędzono kilka klas na akademię.

Największą pochwałę wygłosił profesor historii – najgroźniejszy z grona, który stwierdził : – Nie pamiętam, by na któreś akademii widownia była tak cicha i zainteresowana tym, co dzieje się na scenie…

To na razie wszystko, co mi się przypomniało z tamtego okresu. Pozostał jeszcze najważniejszy, końcowy egzamin, czyli MATURA… ale o tym w następnym liście…

Pozdrawiam E.

Liceum – wycieczki

Drogi E.

Teraz tyle, ile przypominam sobie z wycieczek szkolnych. Może mi się mieszają wspomnienia, może ktoś uzupełni, na razie piszę co pamiętam, szczególnie dzięki obrazkom Krzysztofa.

Pierwsza wycieczka naszej klasy była wycieczką jednodniową, bo nauczyciele nie chcieli zgodzić się na dłuższą przerwę w nauce. Sprawy wyjazdu załatwiał samorząd klasowy – wybór miejsca, terminu, trasy, ubezpieczenia, zakup biletów itd. Przy organizacji któreś wycieczki chłopcy następnego dnia wkroczyli do klasy śpiewając: „-Tępimy biurokrację, usprawniamy pracę biur…”

Pierwsza wycieczka była w Beskid Śląski. Dobrze pamiętam, że odbyła się w czwartek – a to dlatego, że czwartek rozpoczynaliśmy dwoma lekcjami historii… Miejsca nie pamiętam, ale na pewno było to przejście szlakami Beskidu Śląskiego. W drugiej klasie wyjechaliśmy na wycieczkę trzydniową autokarem w Góry Świętokrzyskie. Na wycieczki zapraszaliśmy jako dodatkowych opiekunów naszych magistrów fizyki lub wykładowców matematyki. W Góry Świętokrzyskie pojechał na pewno pan Janusz który dołączył do fizyków w tymże roku, tuż po ukończeniu studiów. Każda wycieczka miała w planie cele wychowawcze i poznawcze. Ponieważ nasza wychowawczyni nauczała geografii więc oczywiście wiedza z tej dziedziny musiała być poszerzana. W związku z tym zwiedziliśmy kamieniołom, gdzie zapoznaliśmy się ze sposobami pozyskiwania bloków kamiennych i poznaliśmy różne rodzaje skał, a także pozyskaliśmy „łup” w postaci kartonu wypełnionego różnymi okazami skał.

Zwiedzaliśmy również Muzeum Narodowe w Kielcach. W owych czasach wchodząc do muzeum trzeba było założyć na obuwie filcowe ochraniacze, rodzaj laczków zawiązywanych na sznurki w kostce. Posadzki, a szczególnie szerokie marmurowe schody, były bardzo śliskie, a zbyt duże filcowe kapcie chodzenia nie ułatwiały. Pech chciał, że pan magister potknął się na schodach i zjechał z piętra nadwyrężając nie tylko mniej szlachetną część ciała, ale i poczucie godności osobistej, szczególnie, że u stóp schodów czekała pani z obsługi i biorąc go za niesfornego ucznia zrugała z góry na dół.

W miejscu zakwaterowania było miejsce na ognisko, więc pani wychowawczyni zarządziła, że jedno spotkanie wieczorne przy ognisku przygotują harcerze, a drugie – członkowie ZMS. Dla harcerzy przygotowanie ogniska było łatwe – to codzienność obozowa, ale koledzy z fasadowej organizacji mieli z tym problem. Po naradzie zwrócili się po pomoc do reszty klasy i zajęcia wieczorne cieszyły się sukcesem. Pamiętam występy Harcerskiego Teatrzyku Obozowego, który czerpał inspiracje z Teatrzyku Zielona Gęś Gałczyńskiego. Zapamiętałam tylko jedną scenką pt. Rozmowa komendanta z duchem”. Było tak:

Akt 1

Komendant : Druhu duchu! Druhu duchu!

Duch: Uhu, uhu, uaaaa

Komendant: Druhu duchu, co słychać?

Duch: Ano nic…

Komendant: Aha.

Akt 2, może być 3, 4 …

Rozmowa jak wyżej.

Akt ostatni:

Komendant : Druhu duchu! Druhu duchu…

Duch: Uhu…

Komendant: Druhu duchu co słychać?

Duch: Ano nic..

Komendant Jak to nic? Co to jest? /Gwiżdże/ Alarm mundurowy!!!

Były też konkursy, a przygotowywanie pytań było równie atrakcyjne jak odpowiadanie.

Zwiedzaliśmy dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. Wyszliśmy, wsiedli do autobusu i już wyjeżdżaliśmy, gdy okazało się, że brakuje dwóch kolegów. Stanęliśmy w alejce, a oni pędem gonili pojazd. To dało powód do sformułowania pytania – kto kłusował za autobusem?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała – MUCtangi.

Zwiedzaliśmy również ruiny zamku w Chęcinach. W owych czasach nie było takiej komercjalizacji jak obecnie. Ruiny wielu zamków stały w żaden sposób nie chronione, można było chodzić po nich do woli, nikt nie wymagał biletów wstępu. Tak było i w Chęcinach. Wychowawczyni tylko prosiła, byśmy zbytnio się nie rozchodzili. W pewnym momencie podszedł do nas starszy pan bardzo nieporządnie odziany w stary, obdarty płaszcz i zaczął opowiadać coś o basztach zamkowych, jakąś legendę o kochankach mieszkających kiedyś w tym miejscu, po czym podszedł do wychowawczyni i zażądał wynagrodzenia jako przewodnik zamkowy. Ten fakt został uwieczniony w rysunkowym sprawozdaniu z wycieczki, tak samo jak uwiecznione zostały „strażackie” kiełbaski podane nam na śniadanie. Trzeba było obchodzić się z nimi ostrożnie, bo wbijając widelec w kiełbaskę można było zostać opryskanym tłustym płynem.

Na wycieczkach połączonych z noclegami najciekawsze jest „życie nocne”. Pamiętam taką sytuację: wieczorem dziewczyny narzuciły na piżamy / grube, flanelowe/ kurtki i spotkały się w pokoju z kilkom chłopakami. Było trochę hałasu i wpadła pani wychowawczyni. Chłopcy wyszli, a dziewczyny musiały wysłuchać kazania na temat :Jak można dopuścić, by chłopcy zobaczyli was w piżamach?

Następnej nocy, /a może na następnej wycieczce? /kilku chłopców znowu znalazło się w pokoju dziewczyn. Zaczęli się zastanawiać, gdzie można by się ukryć w razie nadejścia opiekunów. Była tam dosyć wąska, dwudzielna szafa. Przymierzali się, kto mógłby się w niej schować. Uzgodnili, że Jacek, ze względu na gabaryty zajmie jedną część, do drugiej zmieści się pozostałych dwóch. Wtem na korytarzu rozległ się głos nauczycielki. Chłopcy wepchnęli się do szafy, zamknęli drzwi, ale po chwili alarm został odwołany. Jacek wyszedł, ale z pozostałej części kolega wytoczył się wypchnięty, bo się zaklinował. Śmiechu mieliśmy co niemiara, całe szczęście, że „ciało pedagogiczne” już tego nie usłyszało.

W trzeciej klasie byliśmy na wycieczce w Bieszczadach. Chodziliśmy po połoninach, a pamiętam tylko fakt, jak po zdobyciu Tarnicy chłopcy kłaniali się zachodowi słońca – po to, by wypiąć odwrotną część ciała w pewnym kierunku. No i śpiewanki przy ognisku z panem Romanem – w tej wycieczce panią wychowawczynię wspomagali matematycy.

Tyle na razie z tego, co zapamiętałam z wycieczek klasowych.

Myślę, co by tu jeszcze…

Pozdrawiam E.

Liceum – poza murami szkolnymi

Drogi E.

Nie miałam zamiaru tak dużo rozpisywać się o latach szkolnych, ale z każdą chwilą przypomina się coś jeszcze. Koledzy także zachęcają do dalszej pisaniny, nikt nie krytykuje, co więcej Krzysztof przypomniał mi o innych wydarzeniach czy ciekawostkach. Nie wszystkie kojarzę, np.: wybuchające długopisy, kondukty żałobne- może jednak ktoś się odważy i też coś dopisze…

Zapamiętałam za to różne wyjścia ze szkoły. Czasem opuszczaliśmy szacowne muru naszej szkółki – a to wychodziliśmy na zajęcia z fizyki na ul. Uniwersytecką, do budynku jeszcze nie skończonego i oddanego do użytku w połowie / już o tym pisałam/ , na basen kąpielowy do budynku w którym mieściło się chyba przedsiębiorstwo „Miastoprojekt”, do galerii, na strzelnicę, a czasem na imprezy” ideowe” – jakieś spotkania z okazji rocznicy wybuchu Rewolucji Październikowej czy innych rocznic. W latach późniejszych – koniec liceum, studia takich „zbiegowisk” jak to nazywaliśmy było w nadmiarze. Czasem chodziliśmy także do kina i teatru na przedstawienia „szkolne”, również do filharmonii na miesięczne spotkania muzyczne dla szkół. O spotkaniach w filharmonii wiedzieliśmy najszybciej, bo prowadziła je mama Adama. Przez cały rok poznawaliśmy kompozytorów muzyki klasycznej, instrumenty, słuchaliśmy różnych utworów. Na ostatnim spotkaniu był konkurs wiedzy wyniesionej z cyklu spotkań. Pięciu finalistów miało okazję dyrygować orkiestrą symfoniczną. Najpierw pan dyrygent Czesław Płaczek poprowadził dwukrotnie fragment utworu, po czym przekazał pałeczkę. Mogliśmy się przekonać, jak ważna jest rola dyrygenta. Orkiestra grała dokładnie tak, jak wynikało z ruchów „dyrygentów”. Zabawne i pouczające.

Czasami ubarwialiśmy sobie drogę, wprowadzając szyk klasowy – szliśmy gęsiego, tworząc długi ogon. Umawialiśmy się i pozdrawialiśmy uprzejmym „dzień dobry” wybraną osobę idącą z naprzeciwka. Niektórzy przechodnie odpowiadali uprzejmie … i tak dwadzieścia razy. Nie wiem, czy można też uznać nas za prekursorów happeningu lub flash mob-u w Katowicach. Grupka uczniów stawała w pobliżu przystanku tramwajowego przed dworcem i intensywnie wpatrywała się w górne piętro domu. Kolejno po jednej osobie z boku obserwowaliśmy reakcję ludzi, którzy też usiłowali sprawdzić, co też nas tak zainteresowało…

Osobnym rozdziałem były lekcje fizyki w plenerze. Był wyjątkowo ciepły maj czy czerwiec i ktoś zaproponował, by lekcję zrobić na zewnątrz. Chłopcy zdjęli ze ściany tablicę i z nią pomaszerowaliśmy na pobliski teren zielony…

Z filmów oglądanych w ramach programu lekcyjnego pamiętam „Wesele” Wajdy, które obejrzeliśmy po opracowaniu dramatu na lekcjach i komentarz pani profesor na temat obsady, szczególnie postaci Chochoła odśpiewanej przez Cz.Niemena. No i do końca życia pamiętać będę przedstawienie „Pierwszy dzień wolności” w Teatrze Śląskim. Nie pamiętam już dziś, czy to był pokaz przedpremierowy, czy późniejszy, w każdym razie dla uczniów. Dyrektorem Teatru Śląskiego był w tym czasie znany aktor warszawski Ignacy Gogolewski. Dwaj koledzy dostali bilety do loży. Przed spektaklem zostali poproszeni o przeniesienie się w inne miejsce. W loży ujrzeliśmy innego znanego aktora. Później dowiedzieliśmy się, że spektakl będzie prezentowany w ówczesnym Związku Radzieckim i pewnie goście zostali zaproszeni, by ocenić przedstawienie. Zapamiętałam tę sztukę jednak z innego powodu. Mieliśmy miejsca na balkonie, a nad nami mieściły się potężne głośniki z nagranym podkładem muzycznym, a także z odgłosami strzałów, kanonadą odległego frontu. Siedzieliśmy prawie pod głośnikami. W końcowej, pełnej napięcia scenie główny bohater strzela do snajpera na wieży kościelnej. Wystrzału nie nagrano, tylko w odpowiednim momencie bohater strzela ze strzelby na ślepe naboje. Po serii strzałów z głośnika rozległo się cichutkie

„paff”. Różnica była tak zaskakująca, że roześmialiśmy się jak na najlepszej komedii. Nie wiem, czy w następnych przedstawieniach rozwiązano ten problem…

Dalsze ciekawostki w następnym liście.

Ukłony E.

Liceum – list następny

Witaj E.

Spośród kolegów pozostał jeszcze jeden, ten, którego chyba znałam najlepiej , choć może mi się to tylko wydawało, w każdym razie wiele zapamiętałam.

Krzysiu – trudno mi myśleć „pan profesor Krzysztof” był mi najlepiej znany z kilku względów. Pierwszym i najważniejszym było harcerstwo. W pierwszej klasie zachęcano nas do wstąpienia do drużyn harcerskich. Było trzech kandydatów na drużynowych Kornel / nie jestem pewna ani imienia, ani specjalności drużyny/, Maciek, który miał prowadzić drużynę o specjalności „łączność” i Paweł, brat Krzysia, który był drużynowym „czerwonych beretów”. Zdaje mi się, że wszyscy trzej byli po kursie drużynowych. Chociaż byłam już harcerką prowadzącą w Chorzowie drużynę zuchową, działałam w hufcu chorzowskim, ale chciałam też być w drużynie starszoharcerskiej z rówieśnikami. W moim hufcu podobał mi się druh prowadzący referat łączności, więc namówiłam koleżanki do stworzenia zastępu w drużynie Maćka. Nawet miałyśmy kilka zbiórek po lekcjach, co więcej robiłyśmy już dziś nie pamiętam. W każdym razie koleżanki brały udział w obozie harcerskim z hufcem Katowice, a ja wyjeżdżałam z Chorzowem. W drugiej klasie okazało się, że

drużynowi są w klasie maturalnej i pozostała tylko drużyna „czerwonych beretów”, którą przejął po bracie Krzysiu. Zostałam przyjęta do niej na sławetnym biwaku – Manewrach Techniczno-Obronnych – który sam w sobie godzien jest osobnej notatki, podobnie jak imprezy organizowane w drużynie. Nie zawsze udawało mi się brać udział we wszystkim ze względu na moją działalność w innym mieście, ale gdy tylko mogłam byłam na zbiórkach, wyjeżdżałam na biwaki, a nawet udało mi się wyjechać na obóz wędrowny w Sudety /o którym już wspomniałam w poprzednim liście/.

Ponieważ Krzysiu mieszkał stosunkowo blisko szkoły zdarzało się, że imprezy przygotowywaliśmy u niego w domu. Nie wiem już, z jakiej okazji, przygotowywaliśmy wieczór poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Dobieraliśmy wiersze, muzykę / z płyt winylowych przegrywaliśmy odpowiednie fragmenty na magnetofon taśmowy/, zajmowało to wiele czasu. Rodzina Krzysia posiadała bardzo wiele płyt z muzyką klasyczną. Wtedy poznałam Adagio Albinoniego, do dziś jeden z moich ulubionych utworów, bardzo dobrze komponował się z wierszami Baczyńskiego. Jeszcze dziś pamiętam początek obu wierszy które recytowałam…”Gdzie stanę widzę słup powietrza- Od tych oddechów złych zamarzły -w których spojrzenia chłodne gwiazdy – i ta mijania trwoga wieczna…” i „Byłeś jak wielkie stare drzewo…”. Kiedyś na plakacie zobaczyłam „Albinoni”, a był to plakat o występach Polskiego Teatru Tańca K.Drzewieckiego. Wybraliśmy się na spektakl większą grupą klasową… Wtedy też przeżyłam coś, co zapamiętałam do teraz. Aby to było zrozumiałe muszę coś wyjaśnić. Mieszkaliśmy w małym robotniczym wielorodzinnym domu. Obiady jadło się w kuchni, zresztą o różnych porach, najczęściej o trzeciej po południu, gdy z pracy wracał dziadek, bez ojca, który kończył pracę później i miał dalszy dojazd. Bardziej uroczyste były obiady niedzielne, a w pełni elegancka była tylko wieczerza wigilijna, gdy wyciągało się odświętną zastawę i obrusy. Kiedyś zasiedzieliśmy się u Krzysia i zostaliśmy zaproszeni na obiad, nie wiem, dwie czy trzy osoby… W powszedni dzień do pięknie zastawionego stołu zasiadła cała rodzina – dziadkowie, rodzice, synowie i my. No i podawała pani gosposia, co w tamtych czasach był ewenementem.

Krzysztof wykazywał wiele talentów. Potrafił ciekawie pisać – poza już wspomnianą przeróbką pieśni Kochanowskiego i podsumowaniami I i II klasy w postaci wierszowanej „Eksperymentiady”miałam okazję czytać fragmenty dziennika prowadzonego przez Krzysia i jego brata z wakacyjnej podróży po Polsce. Rysował też wspomnienia z wycieczek szkolnych – wywieszone na gazetce szkolnej ściągały do naszej klasy nauczycieli i uczniów z innych klas. Największy jednak oddźwięk wywołał chyba afisz – zaproszenie na wieczornicę organizowaną przez drużynę. Oddźwięk dodajmy niezamierzony przez autora… Na zaproszeniu wyrysowany był portret Kopernika /1973- pięćsetna rocznica urodzin astronoma/ bardzo dobry, ale nad nim napis „Poszukiwany rewizjonista”, a pod spodem data i godzina wieczernicy pt. „Sąd nad Kopernikiem”. Słowo „Rewizjonista” bardzo nie spodobało się dyrekcji…

Krzysztof jest profesorem na UŚ. Przez długi czas sądziłam, że zajmował się tylko logiką, później dowiedziałam się, że głównie poświęcił się filozofii. Poszedł tam, gdzie ja nie zdecydowałam się głębiej zaglądać, w obawie, że moja za mała wiedza zaprowadzi mnie tam, dokąd nie chciałabym zajść…

No i ostatnia, chyba nie najmniej znacząca przyczyna dużej objętości tego listu…

Krzysiu bardzo mi imponował. Pisałam już wcześniej o uczuciowych fermentach w naszej klasie. Był taki czas, że wydawało mi się, że jesteśmy bardzo blisko. Wiele wspólnych przeżyć, zajęć, wspólne imprezy to bardzo nas zbliżało. Do dziś dziwię się jak udawało mi się analizować swoje uczucia i kto kierował moim losem. Wiedziałam, że jestem na początku nauki życia. W tym czasie łatwo się „ zakochiwało” i „odkochiwało”. Wiedziałam, że coś „wisi w powietrzu”, a może to tylko było moje odczucie. Spotykaliśmy się tylko w większej grupie, żadnych wyznań czy aluzji. W najmniejszej grupie, o ile mnie pamięć nie myli byliśmy na operze „Eugeniusz Oniegin” z Jasiem i chyba Basią… Wszystko byłoby dobrze, ale mój analityczny umysł mówił mi, że w obecności Krzysia staję się kimś innym, chcę się wydawać kimś innym. Nie czułam się z tym najlepiej, więc zatrzymałam się na tym etapie. Czy on czuł to samo, czy wystraszył go mój braciszek – kiedyś przyjechali z Jasiem do mnie, brat otworzył drzwi, zobaczył ich i z miejsca wypalił: No, to który ją bierze… – tego nie wiem, w każdym razie pozostaliśmy na etapie koleżeństwa.

Nie żałuję tego. Krzysiu ma wspaniałą żonę i dzieci, ja najlepszego w świecie męża, co jednak nie przeszkadza, że wspominam go z dużym sentymentem…

Tak więc, przegląd zakończony. Może życie nie jest takie, jakiego spodziewaliśmy się kończąc nauki, ale na pewno jest ciekawe i myślę, że nie najgorsze…

Uff… chyba na tym powinnam zakończyć. Chciałabym opisać jeszcze wycieczki szkolne, ale trochę mi się plącze, co i kiedy, lepiej zrobiłby to aktualny posiadacz archiwum klasowego, bo mnie kojarzą się poszczególne elementy. Chyba jak zwykle najlepiej pamiętam pierwszą wycieczkę trzydniową w Góry Świętokrzyskie, więc może następnym razem coś o tym skrobnę…

Na razie E.