List do E. Nowe opowiadanie Benim adin

Drogi E.

Właśnie przeczytałam twoje nowe opowiadanie „Benim adin”. („Nazywam się”). Niestety, nie znam tureckiego i korzystam z niezbyt doskonałego tłumaczenia, jakie twoje fanki udostępniają w internecie. Historie, które opowiadasz są ciekawe, a jednocześnie czuję, że bardziej od fabuły interesuje cię sposób ujmowania myśli, piękno języka, czyli jednym słowem jesteś literatem, artystą. Niektóre twoje opowiadania zainspirowały mnie do napisania swoich historii albo do przetworzenia twoich zgodnie z moimi uczuciami. Są to jednak historyjki nadające się do gazet dla gospodyń domowych, a w żadnym razie nie aspirują do bycia czymś więcej.
Idąc za ciosem i dysponując stosunkowo dużą ilością czasu i niewielką ilością pieniędzy postanowiłam zabawić się w wydawcę i wydrukować część z nich w książce „Szum i szept”, w maleńkim nakładzie jako swój prezent urodzinowy. Oczywiście inspirowałam się twoim zbiorem opowiadań „ Cisza”.
Nigdy też nie miałam nadziei, że dowiesz się o mej twórczości, czy coś przeczytasz, dlatego zaskoczyło mnie twe ostatnie opowiadanie. Pobudziło moje marzenia. To, że zastosowałeś sposób opowiadania historii z różnych punktów widzenia i to, że użyłeś łacińskiego wyrażenia.
Przypomniało mi to moje opowiadanie „Historia miłosna na trzy lub cztery głosy”, gdzie też różne osoby opowiadają o tym samym wydarzeniu, oraz opowiadanie „Kot”, gdzie użyłam wyrażenia łacińskiego. Zresztą całe opowiadanie jest też w moim stylu, z optymistycznym zakończeniem. Jestem świadoma, że to całkowity przypadek, ale miło pomarzyć, że przeczytałeś i coś z tego ci się spodobało. Zdecydowanie poprawiłeś mi nastrój…
Jest jednak coś, co nie do końca jest prawdą według mnie. W twoim opowiadaniu kot mówi, że ma na imię kot, tak jak inne koty. Z trudem przyjmuje, że ludzie nadali mu imię. Mówi też o tym, że koty czują więcej niż rozumieją. Widocznie nie rozumie znaczenia nadania imienia. Nadać komuś imię, to wyróżnić go spośród wielu. Przyjąć, że jest osobną jednostką, inną niż wszystkie tego samego gatunku. Gdyby ten kot potrafił czytać, to może poznałby wiedzę pochodzącą z jednej z najmądrzejszych książek świata „Małego księcia” A. de Saint- Exupery. Dowiedziałby się, że nadać imię, to „oswoić”, a także przyjąć odpowiedzialność za kogoś. Że Róża jest tylko jedna, choć na świecie istnieją miliony róż.
Nadając mu imię ludzie przyjęli na siebie zobowiązanie, adoptowali go, dali dom, pokarm i miłość.
Możliwe, że kotu nie odpowiada imię „Yagmur”( Deszcz), bo czy to odpowiednie imię dla kota? A może po prostu w ten sposób chce zachować resztki niezależności? Wydaje mi się, że każda istota, która posiada świadomość chce być traktowana jako osobna jednostka, właśnie jako ktoś, kto posiada swoje własne imię. Ale cóż my, ludzie możemy wiedzieć o świadomości kotów? O świadomości innych stworzeń? Może świadomość siebie, jakieś „ego” posiadają także rośliny, na przykład pomidory?

POMIDORY

Trzask! Prask! Ktoś postawił na straganie skrzynkę. Potem, trochę mniej delikatnie, drugą.
– Ojej, uważajcie, jesteśmy takie delikatne, nie możecie nas urazić! – zabrzmiał głos z pierwszej skrzynki.
– Nie można nami tak tłuc! Uważajcie! Ratunku! -z drugiej skrzyni rozległ się gwar głosów.
Znad krawędzi pierwszej ze skrzynek wyjrzał zaciekawiony pomidor. W sąsiedniej skrzyni także były pomidory, ale jakże inne. Jego bracia byli wszyscy tacy sami, czerwoni, jednakowego rozmiaru, każdy z zielonym listkiem i kawałkiem łodyżki. Każdy umieszczony został w osobnym mieszkanku w równych rządkach. Po prostu piękne pomidory. Jedynie ten jeden miał małą skazę- z jednej strony małe wgłębienie w skórce spowodowało, że inne pomidory uznały go za gorszego od nich. Pomidor z brzegu czuł się więc wśród nich obco, choć nie znał innego świata.
Teraz spoglądał na innych pobratymców – pomidory w sąsiedniej skrzynce miały różne kształty i odcienie czerwoności. Zaciekawiły go.
– Hej, wy tam, kim jesteście?
– Ja jestem Najmniejszy – pisnął maleńki pomidorek. – A ja Największy, … Różowy… Podłużny… Owalny…Karbowany… rozlegało się z wszystkich stron. Każdy wykrzykiwał swoje imię.
– To nie jesteście Pomidorami?
– Jesteśmy, ale mamy też swoje imiona. Nadała nam osoba, która się nami opiekowała. Podlewała, nawoziła, usuwała chwasty i rozmawiała z nami. Chroniła przed wiatrem i nadmiernym słońcem, osłaniała w czasie deszczu, dbała o nas. Od kilku dni nie przychodziła, ale ktoś nas zabrał i włożył tutaj.
– Co to jest słońce, deszcz i wiatr? W naszym kraju niczego takiego nie znaliśmy. – zapytał pomidor z pierwszej skrzynki. Tylko on wykazywał ochotę do rozmowy.
– Niemożliwe. Wiatr jest wszędzie, czasem łagodny i przyjemny, nawet przydatny w upały, gdy słońce zbyt mocno przygrzewa, a deszcz to woda, która pada z góry. Moczy liście i nie czujemy się z tym dobrze. Słońce daje nam światło i ciepło, najlepsze jest rano , kiedy wschodzi i wieczorem, kiedy chowa się z drugiej strony. Gdy stoi wysoko czasem jest za gorące, ale wiemy, że wkrótce przestanie palić, więc nie narzekamy.
– Przecież słońca nie poruszają się. W naszym kraju są zawsze w tym samym miejscu. Robią wszystko, by ułatwić nam życie. Mamy wiele słońc.
Nagle rozległ się chór głosów „Jesteśmy wybrańcami, najważniejszymi i najbardziej cenionymi pomidorami na świecie”
– W końcu raczyły się odezwać – zaśmiał się Najmniejszy.
– Są takie dumne , że rzadko się odzywają i tylko wszystkie razem.
– Ty jesteś inny…
– Kiedyś do naszego kraju wpadł jakiś owad i zrobił coś, co mnie odmieniło. Ale nikt mi nie chce mi powiedzieć, co to było. Jestem inny i chciałbym też mieć własne imię, tak jak wy.
– Możemy nazwać cię „Przyjazny”?
– Wspaniałe imię. Chciałbym się z wami zaprzyjaźnić, dowiedzieć się czegoś więcej o waszym kraju.
– A mnie najbardziej interesuje, co teraz będzie? Słyszałem, że jak dojrzejemy mamy wypełnić swoje przeznaczenie. Gdy to się stanie trafimy do miejsca szczęśliwego, które nazywa się Niebo.
– Możemy tylko czekać…Nie potrafię nawet przeskoczyć do waszej skrzynki, choć bardzo tego pragnę.
Gdzieś nad nimi rozległ się nagle głos.
– Piękne te pomidory. Chcę wybrać pięć najpiękniejszych. Potrzebuję ich do nagrania filmu reklamowego.
Jakaś ręka wyjmowała po kolei pomidory, obracała je i odkładała na miejsce.
– Ja jestem najpiękniejszy!
– Wybierz mnie!
– Ja się nadaję do filmu!
Pomidory straciły swoją jednomyślność, wydzierały się jeden przez drugiego, usiłowały pokazać swoją najpiękniejszą stronę. Ręka chwyciła też Przyjaznego.
– Ten się tu nie nadaje…i wrzuciła go do drugiej skrzynki. Pięć pomidorów dumnych z wyboru powędrowało do kosza i zniknęło z oczu pozostałych. Po chwili znowu rozległ się głos
-Poproszę kilogram pomidorów, z tych tańszych. Moje dzieci bardzo lubią zupę pomidorową.
Podłużny, Różowy i kilku innych odeszło ze skrzynki.
– No spójrzcie, tym też się udało wyjść na spotkanie przeznaczeniu. – Znowu zgodnym chórem odezwały się pomidory z pierwszej skrzynki.
Na bazarze pojawił się szef kuchni restauracji hotelowej. Szukał najlepszych produktów na wieczorne przyjęcie.
– Wezmę całą skrzynkę tych pomidorów.
– Niestety, już sprzedałem kilogram.
– Wobec tego wezmę obie skrzynki. Duże nadadzą się do sałatki Caprese, mają odpowiednią wielkość, ale te drugie mają lepszy smak i aromat.
Na przyjęciu pomidory świetnie się zaprezentowały. Przełożone plasterkami sera mozzaella i ozdobione listkami bazylii plastry pomidorów stanowiły prawdziwą ozdobę stołów. Niektóre pomidory powycinane ostrym nożykiem stały się elementem dekoracji. Pomidory z drugiej skrzynki straciły swoje kształty – stały się składnikami sałatki pomidorowej, która robiła prawdziwą furorę, wszyscy zgodnie twierdzili, że tak smacznych pomidorów w życiu nie jedli.
Pomidory, które miały zagrać w filmie myto, smarowano nabłyszczaczami, doklejano listki, w końcu zrobiono kilka zdjęć. Potem filmowano inne warzywa. O pomidorach przypomniał sobie rekwizytor następnego dnia. Ciepło reflektorów i zabiegi upiększające nie wyszły im na zdrowie. Wyrzucono je do kosza.
Kobieta ugotowała ogromny garnek zupy pomidorowej. Rodzina zajadała ze smakiem, a najmłodszy syn prosił o dolewkę
– Mamusiu, to najlepsza zupa pomidorowa jaką jadłem, po prostu niebo w ustach…

I to by było na tyle. Z imieniem czy bez i tak nie oprzemy się swemu przeznaczeniu.
Pozdrawiam i czekam na następne opowiadania.
Ellani.

Opowiadanie Adam i Ewa (list do E).

Drogi Enginie!

Przeczytałam twoje opowiadanie “Öykülerde Buluşalım”, czyli „Spotkajmy się w opowiadaniu”. Od tego czasu stale rozmyślam o jego znaczeniu. Szukam ciebie w twych opowiadaniach i nie potrafię pojąć, czego ty szukasz? Czyżbyś chciał spotkać dziewczynę, która myśli dokładnie tak samo jak ty? Jeśli tak, to marne twoje szanse. Zresztą, nawet gdyby ci się to udało , to znudzilibyście się sobą w krótkim czasie. O wiele ciekawsze jest odkrywanie drugiego człowieka powoli, nawet przez całe życie. Jeżeli solidna jest podstawa i konstrukcja, to wypełnienie i ozdabianie może trwać wieki. Wiedzieli o tym budowniczowie katedr w średniowieczu.

W odpowiedzi na twoje opowiadanie napisałam swoje: Adam i Ewa.

Adam i Ewa

Przeszliście państwo wstępne sito selekcji w procesie rekrutacyjnym do redakcji miesięcznika „HoReCa”. Jak wiecie, nasz miesięcznik jest główną siłą opiniodawczą w branży hotelarstwa

i gastronomii. Od naszych redaktorów i recenzentów wymagamy najwyższej fachowości i wiedzy w tych dziedzinach. Ostatnim waszym zadaniem będzie przeprowadzenie audytu i szczegółowy opis hotelu Grand w X. Zamieszkacie w hotelu przez jeden tydzień. W tym czasie musicie poznać  i ocenić wszelkie aspekty pracy hotelu. Od waszej pracy końcowej zależeć będzie przyjęcie

w skład zespołu redakcji. Po szczegółowe informacje zgłoście się do sekretariatu.

Redaktor naczelny zakończył przemowę i jeszcze raz przyjrzał się kandydatom. Ewa, niska brunetka o uśmiechniętych oczach i szczupły, wysoki Adam o czarnych oczach i kręconych włosach.

Sekretarka wręczyła im skierowanie – jedno.

– Jak to? Jedno skierowanie?

– Jedno, ale bez obawy. Dwa pokoje ze wspólną łazienką i przedpokojem. Tyle, że musicie umówić się na wspólny przyjazd. O tym, że jesteście audytorami wie tylko menedżer hotelu i niech tak zostanie.

Adam szybko wyciągnął rękę i złapał papierek. Ewa leciutko uśmiechnęła się i stwierdziła:

– Skoro masz skierowanie, to chyba zawieziesz mnie na miejsce swoim samochodem. Będę czekać na wiadomość – podała mu karteczkę z numerem telefonu.

Po dwóch dniach meldowali się w hotelu. Pokoje były duże i widne, połączone wspólnym przedpokojem. Niestety, dostali tylko jeden klucz z przywieszką, która włożona do specjalnego gniazda włączała energię elektryczną w pokojach.

– Może wybierzemy się wspólnie na obiad, skoro i tak musimy wychodzić razem, a przynajmniej uzgadniać wyjścia, by dzielić się kluczem.

Usiedli przy stoliku każde ze swoim talerzem. Dopiero teraz zaczęli się sobie szczegółowo przyglądać. W skupieniu, udając zainteresowanie posiłkiem, jak bokserzy wagi ciężkiej przed walką oceniali swoje siły i słabe strony przeciwnika.

Adam pomyślał „W skali jeden do dziesięć dokładnie pięć. Uroda nie powalająca, ale też nie odstręczająca. Mogę zapomnieć, że jest kobietą. Muszę ją pokonać. Zobaczymy, co się da zrobić.”

Myśli Ewy „Zobaczymy, jaki jesteś Adamie. Na razie z oczu trudno wyczytać jakim jesteś człowiekiem. Nie widzę ani dobra, ani zła. Może za tydzień będę wiedziała coś więcej. Zresztą, ważniejsze jest skupienie się na pracy”.

Po posiłku Ewa stwierdziła

– Idę pozwiedzać hotel. O szóstej będę na kolacji. Bądź też, bo później chciałabym popracować

 w pokoju.

Skierowała się w stronę recepcji. Adam wstał i poszedł za nią. Chwilę porozmawiała

z recepcjonistką po czym wyszła na zewnątrz. Adam śledził ją z daleka. Przez okno ujrzał, jak robi zdjęcia budynku i okolicy. Postanowił wobec tego obejrzeć budynek od wewnątrz. Trochę mu zajęło rozeznanie się w skomplikowanych czeluściach zaplecza, tym bardziej, że w wielu miejscach napisy głosiły „Zakaz wstępu. Wejście tylko dla personelu”. Postanowił następnego dnia porozmawiać z menedżerem i uzyskać prawo wstępu do wszystkich miejsc w hotelu.

Poszedł do restauracji. Dość długo wybierał dania przy bufecie czekając na Ewę. W końcu wybrał stolik i usiadł. Wtedy zjawiła się ona, również z pełnym talerzem. Usiadła naprzeciw niego. Przez dłuższą chwilę zajmowali się pilnie jedzeniem. W końcu Ewa nie wytrzymała.

– Skoro zmuszeni jesteśmy przebywać ze sobą jakiś czas, to może warto choć trochę się poznać. Czy możesz mi zdradzić, dlaczego chcesz pracować akurat w tej gazecie?

– No cóż, bardzo lubię jeść, właściwie wolałbym zostać recenzentem kulinarnym, ale na razie musi mi wystarczyć praca w tym miesięczniku. Tu też mogę recenzować potrawy. A ty jak wybrałaś tę redakcję?

– Moi rodzice dzierżawili i prowadzili mały pensjonat, czasem im pomagałam, więc tematyka hotelarstwa i restauracji jest mi bliska. Kiedy rodzice przeszli na emeryturę właściciel postanowił sam poprowadzić ośrodek, a ja szukam swojego miejsca w życiu. Ale może porozmawiamy

o pogodzie, filmach, sporcie, czy ja wiem? O czymś co nie dotyczy powodów, dla których tu się spotkaliśmy.

– Zawsze mogę rozmawiać o sporcie, o pogodzie też. Z filmów tylko o filmach akcji, a już na pewno nigdy o komediach romantycznych.

– Szkoda, bo to mój ulubiony gatunek. Sport może być, choć zbyt wielką pasjonatką nie jestem.

Skończyli i każde z nich obejrzało się w inną stronę .

– Przejdę się obejrzeć hotel z zewnątrz i zapoznać się z otoczeniem.

– Ja chciałabym trochę popracować przy komputerze, więc daj mi klucz. Będę w pokoju.

Oboje zdawali sobie sprawę, że druga strona schowana za gardą odsłoniła się tylko minimalnie  i dużo jeszcze pozostanie do odkrycia. Pierwsze, co zobaczył Adam po powrocie były uchylone drzwi do pokoju Ewy i załączony komputer. Szum prysznica w łazience upewnił go, że Ewa jeszcze przez dłuższą chwilę nie opuści tego pomieszczenia. Kusiło go, by zajrzeć, co udało jej się już dowiedzieć i napisać. Szybko przejrzał ikonki na pulpicie.

– Chyba jest fanatyczną romantyczką – nazwy „Jane Austen”, filmy z miłością w tytule, zdjęcie na pulpicie, typowa baba. O jest „Hotel Grand”. Zobaczymy, co tu ma.

Po kliknięciu w ikonkę pokazały się zdjęcia hotelu, plan, schemat organizacyjny i osobna notatka „Spotkanie z menedżerem jutro 8.00” To już była konkretna informacja.

– Muszę coś zrobić, by ją wyprzedzić.

Nazajutrz Adam zerwał się wczesnym rankiem i wyszedł z pokoju zabierając klucz. Ewa ze zdziwieniem i niezadowoleniem stwierdziła brak światła w łazience. Spojrzała na ścianę przy drzwiach i zrozumiała. Nie mogła wyjść nigdzie dalej, bo musiałaby zostawić otwarte drzwi. Na szczęście w korytarzu usłyszała odgłosy ekipy sprzątającej. Wystarczyło kilka słów, by uzyskać zapasowy klucz i pobiec na planowane wcześniej spotkanie. Sekretarka menedżera poinformowała ją, że kolega już rozmawia z szefem, ale przygotowała harmonogram jej „stażu” we wszystkich działach hotelu. Ewa zabrała materiały i informacje i wróciła do pokoju. Po chwili usłyszała w korytarzu Adama. Szybko weszła do łazienki.

– Jesteś tu?

– Jestem w łazience. Nie było prądu i siadł mi laptop, pracuję na telefonie, ale w pokoju było za jasno.

– Już masz prąd, możesz wyjść.

– Ale właśnie się rozpędziłam, nie przerwę tego. Tu mi dobrze.

Adam niecierpliwił się. Co ona sobie myśli?

– Wyjdź już. Muszę skorzystać z toalety.

– A magiczne słowo?

– No, proooszę.

– I coś jeszcze?

– Co jeszcze?

– Przepraszam, że zajrzałem do twego komputera. Przepraszam, że wyszedłem bez ciebie na spotkanie. Przepraszam, że zostawiłem cię bez klucza.

– Coś ty, daj spokój. Muszę do toalety.

– Cóż, tu ja jestem pierwsza…

– No, dobra, przepraszam za wszystko.

– Masz szczęście, że się spieszę. Pogadamy wieczorem. Przez cały dzień mnie nie będzie.

Ewa zjawiła się w porze kolacji. Wyglądała na zmęczoną, ale zadowoloną. Adam zapoznał się szczegółowo z pracą recepcji i chciał jak najszybciej po kolacji zapisać zdobyte wiadomości.

Razem wrócili do pokoju, każde usiadło przy swoim komputerze. Po dłuższym czasie Ewa usłyszała, że Adam skończył pracę i włączył telewizor. Oglądał zawody MMA. Zapukała do niego.

– Mogę wejść na chwilę?

Adam zdziwiony ściszył telewizor.

– Proszę bardzo.

– Muszę z tobą porozmawiać i coś uzgodnić.

Spojrzała w kierunku odbiornika.

– Może zmieniłbyś dyscyplinę sportu? Ja nie lubię walczyć. Wolę współpracę, a jeśli już nie udaje się, to współzawodnictwo, jak na przykład lekkoatletyka. Nie chcę być twoim przeciwnikiem. Nie mamy walczyć ze sobą, ale ścigać się o zwycięstwo, a to coś innego. Jeżeli jednak nie zmienisz sposobu działania, to poczuję się przyparta do muru, a wtedy mogę być nieobliczalna. Potrafię uprzykrzyć życie, ale tego nie chcę. Co ty na to?

– Masz rację. Przepraszam za moje postępowanie, było niezbyt fair. W rozmowie z szefem hotelu zdobyłem listę znanych osób – polityków, sportowców i aktorów, którzy tu nocowali. Właśnie wysłałem ci ją na telefon w ramach przeprosin. A co do sportu, powiedzmy, że uczestniczymy w biegu z przeszkodami.

Przez następne dni każde z nich osobno zbierało dane, które były potrzebne im do sporządzenia raportu. Przy posiłkach rozmawiali o filmach, miastach z których pochodzili i innych sprawach nie związanych ze sprawami hotelu. Trzeciego dnia Ewa oznajmiła:

– Dziś nie będę nocowała w pokoju. Muszę zapoznać się z nocnym życiem hotelu.

Zaskoczyła Adama. Nie wyglądała na osobę bywającą w pubach czy nocnych lokalach. Zresztą on także nie wziął pod uwagę tego aspektu życia hotelowego. Musi to nadrobić. Późną nocą wybrał się sprawdzić, co dzieje się w hotelu nocą. Odwiedził bary, sprawdził otoczenie hotelu, ale nigdzie nie spotkał Ewy. Poczuł się trochę zaniepokojony. – Gdzie ona może być?

Spotkał ją na śniadaniu.

– Co robiłaś całą noc? Po północy prawie cały hotel spał, nie było nic do oglądania.

– Nie tak do końca. Coś się dzieje, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać.

Pozostały niecałe dwa dni do końca. Oboje kończyli zbieranie materiałów, wieczorami siedzieli przy swoich komputerach. Adam rozmawiał z szefami wszystkich działów organizacyjnych hotelu z wyjątkiem szefa kuchni. Nie wiedział dlaczego szef kuchni nigdy nie miał dla niego czasu, wydawało się, że unikał go. Ciekaw był, czy Ewie udała się ta sztuka, ale nie wiedział, jak zapytać.

Przy śniadaniu w końcu odważył się.

– Jak idzie ci bieg? Płotki były wysokie?

– Niespecjalnie. Dowiedziałam się wszystkiego, co chciałam. Poznałam mnóstwo ludzi. A tobie jak poszło?

– Został mi największy płot. Nie potrafię dotrzeć do szefa kuchni. Unika mnie.

– Może wybierasz nieodpowiednią porę? Przed wydawaniem posiłków panuje tak napięta atmosfera, że nikt nie będzie z tobą w tym czasie chciał rozmawiać. Z szefem najlepiej spotkać się o piętnastej, wtedy jest chwila spokoju.

– Dzięki, spróbuję.

Adam nie chciał się spóźnić, więc już pół godziny wcześniej był przed drzwiami kuchni. Nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Pierwszym pomieszczeniem była wydawalnia. W tej chwili stoły

i półki były puste. Adam postanowił zajrzeć dalej. W ogromnej kuchni w oddali zobaczył Ewę rozmawiającą z jakimś kucharzem.

– Co ona knuje?

Kryjąc się za pólkami podszedł bliżej na tyle, by usłyszeć rozmowę.

– Wyobraź sobie, że ten głupek powiedział kelnerom, że gołąbki są nieświeże, a nadzienie  w cieście francuskim beznadziejne – powiedział kucharz. – Potem przyszedł, z pretensjami, że musi ze mną porozmawiać. Może chciał mnie pouczyć?

Ewa zaśmiała się.

– To zabawna pomyłka. Widziałam jak wcześniej ktoś wywrócił tabliczkę z napisem „Turcja”. Mój kolega nie zauważył, że to punkt prezentacji potraw różnych narodów. Poprzednio w tym miejscu znalazł wspaniałą golonkę i kiełbasy, ale nie doczytał , że to dzień niemiecki. Białe i czerwone kolory skojarzyły mu się z Polską, a nie wie, że tureckie gołąbki, czyli sarma są zawijane w kiszone liście winogron, a ciasto to borek z ziemniakami, a nie deser. Ale dlatego właśnie powinien szef się z nim spotkać, by wyjaśnić mu pewne rzeczy. Bardzo proszę o to.

– Ale słyszałem, że rywalizujecie ze sobą. Jaki masz interes by mu się przysłużyć?

– By szanse były równe. Jeśli już współzawodniczyć, to na tych samych zasadach. Mogę liczyć na szefa?

– Jeśli to jest twoja wola, to niech będzie.

Adam powoli wycofał się za drzwi i zapukał.

– Dzień dobry. Mogę zająć panu chwilkę?

– Proszę.

– To ja już nie będę przeszkadzać. – Ewa skinęła im głową i wyszła.

Przy kolacji Ewa znowu zawiadomiła go.

– Wieczorem muszę jeszcze gdzieś wyjść, wrócę koło północy.

– A nie obawiasz się, że zajrzę do twojego komputera?

– Ależ proszę cię bardzo, może znajdziesz coś, co cię zainteresuje.

Adam wrócił do pokoju. Drzwi do pokoju Ewy były otwarte. Adam zawahał się. Przecież mi pozwoliła… Podniósł klapę laptopa. Ekran zamrugał na niebiesko. Odszukał ikonkę hotelu. Znalazł tylko więcej zdjęć, skany prospektów reklamowych… i nic więcej.

– Gdzie ona to ma? Przejrzał co się dało, ale nic nie znalazł.

Nadszedł ostatni dzień. Spakowali się gotowi na wyjazd.

– Wypada pożegnać się z menedżerem. Pójdziesz ze mną?

Adam zaskoczony spojrzał na Ewę. – Oczywiście, dzięki, że mi to zaproponowałaś.

Po zwykłej wymianie uprzejmości menedżer uścisnął mu rękę,

– Życzę powodzenia. Do zobaczenia.

Ewie zaś powiedział

– Tobie również życzę powodzenia w redakcji, choć równie chętnie widziałbym cię w naszym gronie.

Droga powrotna upłynęła im w milczeniu.

– To do zobaczenia. Mamy dwa dni na opracowanie i oddanie raportów. Dobrze mi się z tobą współzawodniczyło.

– Mnie również. Do zobaczenia.

Po tygodniu oboje otrzymali wezwanie do redakcji. Zasiedli w fotelach w pokoju redaktora naczelnego.

– Witam was. Zanim opowiem o mojej decyzji chciałbym abyście przeczytali swoje raporty. Wydrukowałem je.

Adam zajrzał do kartek wręczonych przez naczelnego, to samo zrobiła Ewa. Po przeczytaniu kilku zdań oboje zrobili zaskoczone miny. Plan i schemat raportów były takie same. Struktura organizacyjna, poszczególne działy, wszystko było takie samo. Ale w szczegółach… Pisały to dwie różne osoby. Adama spojrzenie było syntetyczne, skupił się na sposobie zarządzania poszczególnymi działami pracy hotelu, wyposażeniu technicznym, metodach reklamy.

Ewa analizowała stosunki międzyludzkie, badała jaki wpływ mają poszczególne czynniki na harmonijną realizację zadań, czego oczekuję klienci, a czego pracownicy.

Naczelny zabrał głos.

– Jak się orientujecie dopiero oba raporty połączone ze sobą pozwalają uzyskać pełny obraz

i wyciągnąć właściwe wnioski. Tworzycie doskonały zespół, dlatego postanowiliśmy zatrudnić was oboje. Gratuluję.

– Może uczcimy nasz sukces. Zapraszam cię na kawę, herbatę czy co tam będziesz chciała. Znam świetne, ciche miejsce. Porozmawiamy.

– Chętnie. Ale poproszę sok owocowy. Może być z ciastem na konto naszego sukcesu.

Usiedli w kąciku małej przytulnej kawiarenki i rozmawiali. W końcu Adam zapytał

– Jak zdobyłaś tyle wiadomości?

– Poprosiłam o możliwość pracy w każdym dziale. Sprzątałam, gotowałam, spędziłam noc

 w recepcji, Zresztą ukończyłam studia w kierunku „hotelarstwo i gastronomia” i co roku wakacje spędzałam pracując w różnych hotelach na świecie. A ty pewnie studiowałeś dziennikarstwo i zarządzanie?

– Zgadłaś, ale ja nie zgadłem dlaczego pozwoliłaś mi zajrzeć do swojego komputera. Nic nie znalazłem, gdzie pochowałaś wszystkie dane?

– Byłam ciekawa, czy mnie rozszyfrujesz… Wszystko było w pliku na pulpicie. Biografia Jane Austen – to organizacja hotelu jako całości, „Duma i uprzedzenie” to kuchnia i zaopatrzenie, „Emma” – pokoje i obsługa pokojowa i tak dalej. No cóż, nie jesteś romantyczny – uśmiechnęła się.

– Widzę, że będę się musiał wiele nauczyć. Cieszę się, że dobiegliśmy do mety z takim efektem.

– To jaki sport będziemy teraz uprawiać? Może tenis? Kategoria mikst jest w sam raz dla nas.

– Zastanawiałem się nad tym – poważnie stwierdził Adam. Jest jedna dziedzina sporu, którą odważyłbym się uprawiać tylko z tobą.

– O! Co to takiego?

– Wspinaczka wysokogórska.

To by było na tyle. Życzę ci wszystkiego najlepszego

Ellani

List do E. Bułgaria

Drogi E.

Jak już zaczęłam, to dalej będę pisać o moich przygodach życiowych. Skończyłam liceum i wybrałam kierunek studiów łączący najbardziej lubiane przeze mnie przedmioty szkolne – czyli historię i matematykę. Egzamin wstępny z tych przedmiotów obowiązywał w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach. / Można było wybrać albo historię albo geografię/. Trzecim przedmiotem egzaminacyjnym był język obcy. Po zdaniu egzaminu miałam trochę wakacji – wyjechałam jako instruktor programowy na kolonię zuchową, a później na obóz – końcówkę wakacji szkolnych z kolegami z liceum. Z tego obozu musiałam sama wrócić z Olsztyna do domu , bo wtedy nowo przyjętych studentów obowiązywały tzw. praktyki robotnicze, czyli miesiąc pracy na stanowiskach pracowników fizycznych. Mnie przypadła praca w sklepie jako sprzedawczyni.

Skierowano mnie do dużego sklepu z odzieżą męską. Wtedy sklepy wyglądały trochę inaczej niż teraz – prawie wszystkie były uspołecznione, czyli albo były własnością spółdzielni, albo państwowe, co zresztą wychodziło prawie na jedno. Wrzesień nie był okresem wielkiego ruchu , toteż niezbyt się napracowaliśmy. Rok akademicki rozpoczął się dwiema uroczystościami – na uczelni i w hali katowickiego Spodka, gdzie odbyły się uroczystości ogólnopolskie połączone z XXX rocznicą działalności Politechniki Śląskiej. Przyszło wielu „świeżych” studentów, bo w części artystycznej wyświetlano drugą część filmu „Potop”.

Po uroczystości nie było już tak wesoło. Trzeba było zapisać się na rok, opłacić ubezpieczenie i odebrać legitymację studencką. Nie wiem dlaczego tak było, ale na te sprawy przeznaczono tylko kilka dni,wydział liczył ponad 400 studentów, a dziekanat był jeden. Oczywiście stało się w ogromnej kolejce i w tej kolejce poznałam Krysię, która mieszkała też w Chorzowie i studiowała ze mną w jednej grupie. Krysia stała się najbliższą mi osobą w czasie studiów. Dołączyła do nas Ewa / w odróżnieniu ode mnie zwana Małą/ z Sosnowca i Joanna , czyli Asica z Czeladzi. Kolegów mieliśmy więcej, ale prywatnie spotykaliśmy się raczej w tym gronie.

Z Krysią i Ewką przeżyliśmy jedną z największych przygód, jaką były wakacje w Bułgarii. A było to tak.

Było to po czwartym roku studiów. Krysia zaproponowała nam wspólny wyjazd do Bułgarii. Mieliśmy jechać w czwórkę – Krysia, Mała, ja i kolega Krysi – Romek. Romka znałyśmy poprzez Krysię, lepiej znałam jego młodszego brata, który działał w harcerstwie. Rok wcześniej Krysia była w Bułgarii z bratem, więc znała trochę ten kraj i podjęła się przygotowań. Miałyśmy wyjechać pod koniec sierpnia, a przedtem byłyśmy z Krysią na obozie w Rodakach – ja prowadziłam kurs drużynowych zuchowych, a Krysia kolonię zuchową, która współpracowała z kursem.

Wcześniej załatwiałyśmy wszystkie formalności, co w tamtych czasach nie było takie łatwe. Wyjechać z kraju można było tylko z paszportem lub tzw wkładką paszportową, czyli paszportem pozwalającym na wyjazd tylko do krajów bloku socjalistycznego. Wkładkę taką miałam z poprzedniego roku i można ją było przechowywać w domu, natomiast paszport po powrocie do kraju oddawało się do Urzędu Paszportowego. Osoba otrzymująca paszport musiała oddać jednocześnie dowód osobisty, bez którego z kolei wkładka nie była ważna. Następnie trzeba było iść do banku, jeśli chciało się wymienić pieniądze. Kwota wymiany była z góry ograniczona. Do krajów socjalistycznych często nie otrzymywało się banknotów, a tylko tzw. czeki podróżne, które wymieniało się na gotówkę w kraju docelowym.

We wszystkich tych krajach studenci mieli możliwość korzystania z różnych zniżek, więc musieliśmy także załatwić międzynarodowe legitymacje studenckie..

Większość spraw było załatwionych, gdy wyjechałyśmy na obóz. Pozostało jeszcze zakupienie biletów kolejowych, czym zająć się miał Romek. Pewnego dnia przyjechał do Rodak, bo okazało się, że do zakupu potrzebne są moje dokumenty. Problem był w tym, że dokumenty były w Chorzowie, a moich rodziców nie było w domu. Przypomniałam sobie, że wyjechali oni na kilkudniową wycieczkę. Miałam ze sobą klucz do mieszkania. Dałam go Romkowi i wytłumaczyłam, gdzie ma szukać potrzebnych dokumentów.

Wtedy nie było telefonów komórkowych, samochodów, dostęp do informacji był ograniczony, więc dopiero po powrocie do domu dowiedziałyśmy się, co było dalej.

A wyglądało to tak. Rodzice wrócili przed wieczorem z wycieczki dosyć zmęczeni, więc wcześnie położyli się spać. Jeszcze dobrze nie zasnęli, kiedy w sąsiednim pokoju usłyszeli kroki i szuranie, jakby ktoś szukał czegoś w moim biurku. Tato rozejrzał się za czymś ciężkim i z butelką wody kolońskiej w ręku odważnie wszedł do mego pokoju… Na szczęście rodzice widzieli już kiedyś Romka.

Usłyszałyśmy o tym po pewnym czasie od Romka. Oczywiście jednocześnie zapytałyśmy

– I co powiedziałeś?

– Jak to co? Dobry wieczór…

Śmiechu było dosyć, ale to był dopiero początek przygód.

Przed naszym wyjazdem Romek miał praktyki studenckie w Czechosłowacji. Był to wyjazd do pracy, więc miał wyrobiony paszport służbowy. Na wyjazd do Bułgarii paszport był nieważny, należało go oddać w Biurze Paszportowym i odebrać Dowód Osobisty. Pech chciał, że wyjeżdżaliśmy w sobotę wieczorem, a praktyki kończyły się w piątek. W tym czasie świeżo wprowadzono wolne soboty – na razie dwie w miesiącu i nikt nie był jeszcze do tego przyzwyczajony. No i okazało się, że Biuro jest zamknięte.

Przez całe piątkowe popołudnie i całą sobotę Krysia i Romek biegali po Warszawie, by odzyskać potrzebny dokument, ale bezskutecznie. Ustaliliśmy, że my, dziewczyny wyjedziemy w planowanym terminie, a Romek dojedzie dzień później. Umówiliśmy się w na kempingu w mieście Wielkie Tyrnowo, dawnej stolicy Bułgarii. Mieliśmy wykupione z trudem bilety, ale nie w pobliżu, tylko dwa w wagonie sypialnym, a dwa w wagonie z kuszetkami, czyli miejscami do leżenia. Skoro zwolniło się miejsce Romka to Mała przeszła do wagonu sypialnego, a ja zostałam w tym drugim.

Zresztą tylko na noc i czas przejścia granicy, bo dzień spędzałyśmy wspólnie. Nasza trasa przebiegała przez Lwów, wtedy w Związku Radzieckim, Bukareszt, gdzie miałyśmy przesiąść się na pociąg do Wielkiego Tyrnowa. W tamtych czasach nie było tak zorganizowanego handlu międzynarodowego, granice, szczególni Związku Radzieckiego były strzeżone bardzo pilnie, ale i tak handel „prywatny” kwitł. Ludzie, którzy mieli możliwość wyjazdu wozili wiele rzeczy. Oczywiście celnicy mieli bardzo dużo roboty, kontrolowali bagaże i kazali płacić cło, a w niektórych przypadkach nawet konfiskowali towary. Ci, którym odebrano towar, albo po ocleniu nie opłacało się już wyjechać opuszczali wagony. Byli tacy, którzy o tym wiedzieli załatwiali z konduktorami wejście na ich miejsce. Tak zrobił Józek, student z Rzeszowa i tak go poznaliśmy. Józek jechał sam do Grecji, udało mu się zdobyć przydział obcej waluty. Celniczka pytała go, czy przewozi wiertarkę albo jakieś elektronarzędzia… wtedy dowiedzieliśmy się, co się opłaca wywozić do Grecji. My miałyśmy tylko namiot, konserwy i zupy w proszku.

Z powodu problemów na granicy pociąg nasz miał duże opóźnienie i w Bukareszcie straciliśmy połączenie do Bułgarii. Następny pociąg międzynarodowy był wieczorem, po dwunastu godzinach.

Udało nam się wymienić jeden z bonów podróżnych na obowiązujące w Rumunii leje i wyruszyliśmy w miasto. Było to pół roku po ogromnym trzęsieniu ziemi i niedziela.

Wszystkie sklepy były pozamykane, nie mieliśmy planu miasta, więc zwiedzaliśmy co nam się trafiło po drodze. W końcu chcieliśmy coś zjeść. Wszyscy zapytywani ludzie kierowali nas do jednego miejsca – ekskluzywnego hotelu, w którym działała restauracja, też ekskluzywna.

Co było robić – poszliśmy tam. Zamówiliśmy potrawy takie same, jak sąsiedzi przy stoliku obok i do tego po lampce wina. Obsługa super, trzech kelnerów, jedzenie smaczne. Skończyliśmy, kelner przyniósł rachunek. Kwota na nim opiewała na 207 lei, a my mieliśmy niecałe 200. Postanowiłam wymienić następny czek. Poszłam do recepcji, by zapytać o możliwość wymiany.

Po lampce wina to był najlepszy angielski, jakiego w życiu używałam. Sama sobie się dziwiłam, jak dobrze mi idzie mówienie i nawet zrozumienie odpowiedzi. Niestety, a może na szczęście jedyną opcją był bank następnego dnia rano… Zastanawialiśmy się, co robić. Sytuację uratował Józek. Wyjął polskie 50 zł, położył na dwustu lejach i rachunku. Wytłumaczyliśmy kelnerowi, że tylko tyle mamy. Ten zabrał wszystko i kazał nam czekać. Po pewnym czasie wrócił … i oddał nam 15 lei. Na szczęście.

Naradzaliśmy się, co dalej. Byliśmy dość daleko od dworca kolejowego, nie znaliśmy drogi, zapytywani przechodnie kierowali nas na przystanek autobusowy. Nie mieliśmy pieniędzy na bilety, a jeszcze trzeba było wykupić miejscówki na pociąg do Bułgarii. Miejscówki kosztowały 4 leje od osoby. Brakło nam jednej lei. Ustaliliśmy, że za resztki drobnych Józek kupi bilet i pojedzie na dworzec i tam od Polaków, wracających do kraju może uda mu się odkupić brakującą leję. My obserwując kierunek w którym jechały autobusy poszłyśmy na piechotę.

Doszłyśmy na dworzec. Józek już czekał z miejscówkami. Opowiedział, jak zaczepił jakichś ludzi, wyglądających mu na Polaków z prośbą o odsprzedanie mu 1 lei. Dali mu monetę i bardzo się zdziwili, gdy on dawał im 2 złote. Okazało się, że byli to Niemcy…

W końcu nadjechał właściwy pociąg międzynarodowy i bez większych problemów dojechaliśmy do dużego węzła kolejowego Gorna Orjachowica. Tu pożegnałyśmy Józka, który pojechał dalej w kierunku Grecji, a my po dwóch godzinach przesiadłyśmy się do pociągu do Wielkiego Tyrnowa.

Na miejscu znalazłyśmy się o czwartej rano. Dworzec w Wielkim Tyrnowie był całkiem mały, nie było na nim żywej duszy. Skorzystałyśmy z tego, wyjęłyśmy śpiwory i rozłożyły się na podłodze. Rano kilkoro pasażerów dziwnie na nas patrzyło, ale nie przejmując się tym spakowałyśmy się, może nawet zjadłyśmy po kanapce przygotowanej na miejscu i wyszłyśmy szukać miejsca na nocleg i zwiedzać miasto. Na zewnątrz dworca zauważyliśmy piktogram – zakaz noclegu na dworcu…

Szukałyśmy campingu, na którym mogłybyśmy rozbić nasz namiot. Skierowano nas za miasto, w pobliże monastyru Przemienienia. Rozstawiłyśmy namiot, ja zostałam na gospodarstwie, a Krysia z Małą wróciły do Tyrnowa szukać Romka. Rozwieszały karteczki z wiadomością, ale wszystko bezskutecznie. Nie wiedziałyśmy, co zrobić. Następnego dnia rano przed namiotem usłyszałyśmy głos Romka. Przybył w towarzystwie poznanego po drodze chłopaka z Bułgarii. Powiedział, że to trzeci kamping na którym nas szukał…

Mogliśmy rozpocząć zwiedzanie. Obejrzeliśmy ruiny zamku, podziwialiśmy piękne położenie miasta na wzgórzu w zakolu rzeki i czerwone dachy starych domków na stoku. Zwiedziliśmy też monastyr i byliśmy gotowi na dalszą podróż, ale o tym w następnym liście.

Pozdrawiam Ewa.

Liceum cd 2

List 15

Witaj, E!

Dziś ciąg dalszy o latach spędzonych w liceum.

Najważniejszymi przedmiotami były oczywiście matematyka i fizyka. O ile pamiętam, matematyki mieliśmy6 godzin lekcyjnych, a fizyki 5 w pierwszej klasie. Nie uczyli nas profesorowie licealni, lecz asystenci uniwersyteccy, do których zwracaliśmy się: – Pani magister, panie magistrze. Początkowo matematyki uczyły nas dwie panie. Mieliśmy szczęście, bo jedna z nich, pani Urszula, ukończyła liceum pedagogiczne przed studiami matematycznymi, miała praktyki w szkołach i świetnie, ze stoickim spokojem tolerowała albo pacyfikowała wybryki uczniów. No i wykładała dosyć jasno i w sposób dostosowany do możliwości średnich uczniów. Wytrwała z nami do końca szkoły, za co należałby się jej medal.

Druga z pań uczyła nas tylko przez pierwszy rok i nie zdążyliśmy jej tak dobrze poznać. W drugiej klasie naszym drugim nauczycielem został pan, wtedy już z tytułem doktora, Roman. Chyba na wniosek fizyków w programie znalazła się wcześniej analiza matematyczna. Ciągi, szeregi itp. wszystko zrobione było dosyć pobieżnie, przy czym znalazło się wiele twierdzeń, które trzeba było poznać i przyjąć. Przez dłuższy czas lekcje wyglądały jak studia – tezy, twierdzenia i dowody twierdzeń. Oczywiście tak w tej chwili to widzę, bo czasy odległe…

Taki sposób prowadzenia lekcji był „strawialny” tylko dla niewielu, zaawansowanych w matematyce uczniów. Większa część klasy była zmęczona i zagubiona. W tej chwili myślę, że choć z pamięci uleciały twierdzenia, /nie mówiąc o dowodach…/ pozostał podziw dla logiki matematyki, wiedza, że aby czegoś dowieść potrzebne są właściwe założenia i znajomość ograniczeń, czyli określenie dziedziny i przeciwdziedziny funkcji – skąd idę i dokąd chcę zajść.

Po zebraniach rodziców, dyskusjach i zakończeniu tej części programu w trzeciej klasie sytuacja zmieniła się. Następne rozdziały matematyki były bardziej przyswajalne, pan Roman był rzeczywiście wspaniałym matematykiem i chyba zdobył też pewne doświadczenie w nauczaniu młodszych niż studenci, a my trochę podrośliśmy. Wspólnie dotrwaliśmy do końca szkoły, ale i tak najbardziej lubiłam dygresje profesora na przykład jak wypełnia kupony totolotka / przy okazji rachunku prawdopodobieństwa/, mowy „umoralniające / po niektórych wydarzeniach/, wspólne śpiewanie na wycieczkach szkolnych ( o wycieczkach trzeba by napisać chyba kilka osobnych listów) opowiadanie o „Księdze szkockiej” itp. Pozostaje w mej pamięci jako jeden z ulubionych i szanowanych nauczycieli.

Teraz o fizyce…

Program fizyki był naprawdę eksperymentalny i jak dla mnie, nie był to eksperyment udany. Przyjęto założenie, by rozpocząć nauczanie od najmniejszych elementów budowy wszechświata i przechodzić do większych /w ostatniej klasie była astronomia/. Pamiętam pierwsze zadanie domowe z fizyki. Opowiedziano nam o doświadczeniu Thomsona /jakieś cząsteczki gdzieś sobie biegły w urządzeniu, podane były jakieś dane i zadanie brzmiało : obliczyć e do m. W danych nie było żadnego e ani m, o reszcie miałam nie tylko ja blade pojęcie. Zadanie rozwiązał chyba tylko jeden Witold, jak w obliczeniach podał słowa „arcus tangens” wszyscy zaprotestowali, bo tego nie znaliśmy. Do tego uczyło nas czworo nauczycieli – asystentów uniwersyteckich. Często narzekali, że nie posiadamy odpowiedniego aparatu matematycznego by wykonać odpowiednie obliczenia. Teraz sądzę, że powinno się raczej uczyć w kolejności „historycznej”, tak jak ludzkość poznawała zjawiska fizyczne. W biologi istnieje określenie, niestety zapomniałam terminu, że człowiek przechodzi w rozwoju zarodkowym wszystkie etapy rozwojowe istot żywych – od jednokomórkowców. Tak samo chyba wszystko na świecie ma swoją kolejność i czas…

Pewnego razu, chyba w trzeciej klasie pan magister spytał Henia – „Czy ciebie w ogóle interesuje co mówię?” – na to Henio -”nic a nic…” Mina pana magistra zwiastowała burzę. Na szczęście wstał Rysio, jeden z lepszych fizyków, i rzekł – „proszę też nie pytać, kiedy ostatnio miałem w ręce książkę do historii…” Chyba na skutek takich zdarzeń w ostatniej klasie podzielono nas na grupy „fizyków” i „humanistów” , i tak jako humanistka dotrwałam do końca szkoły.

W ramach fizyki też mieliśmy zajęcia z programowania maszyn cyfrowych. Była to całkiem nowa dziedzina, To dzisiaj trudne do wyobrażenia, ale Uniwersytet dysponował jedną maszyną nowej generacji / typ ODRA 1304/ która z oprzyrządowaniem zajmowała całe ostatnie piętro nowego budynku. Maszynę oglądaliśmy przez szybę, dane podawało się za pomocą papierowej taśmy dziurkowanej. Dziurkarki były w osobnym pokoju. Budynek nie był jeszcze wykończony, do użytku oddano tylko część pomieszczeń. Pewnego razu koledzy odkryli, że przez małe okienko można wyjść na dach. W czasie przerw wychodzili/śmy- też raz czy dwa tam byłam/ na dach. Ktoś odkrył, że po dziurkowaniu taśm zostaje dużo drobniutkich kółeczek koloru taśm – różowych i niebieskich. Konfetti świetnie sypało się z dachu szóstego piętra…do czasu, aż ktoś z przechodniów zauważył młodzież biegającą po dachu.

Z lekcji fizyki najbardziej podobały mi się wizyty na uniwersytecie w pracowniach, gdzie przeprowadzaliśmy doświadczenia takie same, jak studenci. Potem niestety trzeba było zapisać dane i wykonać odpowiednie obliczenia. Były to czasy, gdy nie było jeszcze kalkulatorów powszechnie dostępnych, o dostępie do obliczeń komputerowych nie mówiąc. Obliczenia były skomplikowane i długie, a na zakończenie otrzymywało się wynik określający m,in. błąd pomiaru. Teraz już mogę się chyba przyznać, że wkrótce ułatwiałyśmy sobie pracę. Po wykonaniu kilku obliczeń zakładałyśmy wielkość błędu i dopasowałyśmy dane końcowe tak, aby taką wielkość uzyskać, pomijając pośrednie obliczenia. Zaoszczędziło nam to dużo czasu, a naszych rachunków i tak nikt nie był w stanie sprawdzić. Zajęcia w pracowniach zajmowały cztery godziny lekcyjne , a potem trzeba było wrócić do szkoły na następne lekcje. Dosyć często zdarzało nam się spóźniać, a niestety następną lekcją był…

Język angielski.

Liceum do którego uczęszczaliśmy nosiło imię pierwszego prezydenta Niemieckiej Republiki Demokratycznej, komunisty Wilhelma Piecka i jako jedyne w województwie prowadziło naukę języka niemieckiego. Nasza klasa jako jedyna w programie miała naukę angielskiego – motywowano to tym, że większość prac naukowych z matematyki i fizyki jest pisana po angielsku.

Trudno było chyba o nauczyciela na te parę godzin. W pierwszej klasie uczyła nas pani, która dawno już była na emeryturze, nauka polegała na wkuwaniu dialogów z podręcznika, a ponieważ pani niezbyt dobrze widziała, można było czytać z podręcznika przy odpowiedzi. Mimo to trochę nauczyliśmy się podstawowych słówek, jednak nie tyle ile moglibyśmy się nauczyć w innych warunkach.

W drugiej klasie nowa pani była najlepszą nauczycielką – zadawała nam czasem zadania na tematy inne niż w podręczniku, ale przede wszystkim nauczyła nas gramatyki, szczególnie czasów angielskich. Pokazała nam tablicę czasów, co usystematyzowało naszą wiedzę. Niestety, w trzeciej i czwartej klasie znowu uczyła nas inna nauczycielka, też emerytka, podobno uczennica tej pierwszej… W tamtych czasach nie mieliśmy takiego kontaktu z obcymi językami. Język angielski najlepiej znali ci, którzy interesowali się piosenkami, słuchali zagranicznych stacji radiowych.

Naukę języka angielskiego rozpoczęliśmy w liceum. W szkole podstawowej obowiązkowym językiem obcym był rosyjski, którego uczono od piątej klasy. W liceum kontynuowaliśmy naukę. W pierwszej klasie mieliśmy aż trzech nauczycieli, każdy wymagał czegoś innego i miał inny sposób nauczania. Szczególnie przysłużyła się nam pani, która nauczyła nas hymnu Związku Radzieckiego. Na wszelkich wycieczkach szkolnych Jasiu wyciągał kawałek materiału z nadrukowanym portretem W.I. Lenina, wciągaliśmy go na maszt/ jakikolwiek znaleziony patyk/ , śpiewaliśmy „Gimn Sowietskowo Sojuza” i ruszaliśmy na trasę. W następnych klasach mieliśmy nauczycieli co rok innego, ale byli to bardzo dobrzy nauczyciele, często przenosili się jako lektorzy na wyższe uczelnie. Czytaliśmy artykuły w czasopismach po rosyjsku, ale i tak kontaktu z językiem zbyt dużo nie mieliśmy.

Rozpisałam się, ciąg dalszy nastąpi….

Pozdrawiam Ellani

Lata w liceum

Listy do E.

list 14

…Nadszedł pierwszy dzień w nowej szkole. Przywitałam go z ciekawością, ale i obawami. Nowy nieznany świat. Pierwszy miesiąc był szokiem i czasem szybkich zmian. Dotychczas byłam najlepszą uczennicą w podstawówce, w środowisku które dobrze znałam. Tu czułam się „inna”. Jedną z pierwszych barier do pokonania była bariera językowa. W domu mówiło się gwarą, w szkole wśród rówieśników też, choć wtedy w szkolnictwie był kładziony nacisk na wyrażanie się językiem literackim, a gwara niezbyt mile widziana. Później przekonałam się, że rozmawiając z kimś automatycznie dostosowuję się do sposobu jego mówienia. Tu jednak wszyscy posługiwali się językiem literackim i też tak mówiłam, ale wystrzegać się śląskiego akcentu nie było łatwo. Ze zdziwieniem odkryłam w drugiej klasie, że jedna z bliższych koleżanek też w domu mówi gwarą – pewnie czuła to samo co ja. Zresztą nie była jedyna, ale o tym przekonałam się później. Na razie obserwowałam klasę.

Początkowo było nas 36 osób. Część z nich znała szkołę bardzo dobrze, bo przy liceum były organizowane starsze klasy szkoły podstawowej dla uzdolnionych i zainteresowanych przedmiotami ścisłymi. Byli obyci, pewniejsi siebie, w pewnym sensie byli elitą klasy. Drugą grupą byli uczniowie dojeżdżający z różnych miast województwa, kilka osób mieszkało w internacie. Ja miałam bardzo dobry dojazd, pół godziny tramwajem, bez przesiadek. Klasa była w przewadze męska, na początku było tylko dziewięć dziewczyn. Układ ławek w klasie na początku zdeterminował najbliższe znajomości. Klasa była mała więc stoliki łączono po dwa. Od strony okna stała katedra i bezpośrednio do niej przylegał pierwszy rząd dwóch stolików. Z tej strony było pięć rzędów, na przemian chłopcy w pierwszym, trzecim i piątym i dziewczyny w drugim i czwartym – w każdym po cztery osoby. Po drugiej stronie było wejście i cztery rzędy złożone z dwóch stolików. Tam w pierwszym rzędzie siedziała Irena, a reszta sami chłopcy. Oczywiście pierwsze znajomości nawiązałam z dziewczynami. W mojej czwórce ławkowej były jeszcze Ela, Basia i moja imienniczka Ewa. Ela mieszkała w Katowicach, ale innej dzielnicy, Basia dojeżdżała z Mysłowic, a Ewa była chyba „Tutejsza”. Z Ewą nie nawiązałam bliższych kontaktów, bo zbyt różniłyśmy się charakterami – pamiętam, że już wtedy paliła papierosy, zresztą odeszła do klasy równoległej po pół roku i straciłam ją z oczu. Ela i Basia byłe mi bliższe, ale już wtedy bardziej się zaprzyjaźniły i czułam się zawsze tą trzecią. Ale o naszych relacjach później…

W drugim rzędzie siedziała Jadzia, Mariola, i dwie dziewczyny z miasta Tychy – Halina i Karolina. Ostatnia z dziewczyn, Irena, zapisała się w historii klasy wielkim wejściem. Właśnie rozpoczęła się lekcja historii, prowadzona przez najsurowszego profesora starej daty, zwanego przez nas „Wiadomą X”. W naszym liceum nie było mundurków, ale obowiązywał strój biało-granatowy. Profesor sprawdził obecność i w tym momencie otworzyły się drzwi. Spóźniona Irena dojechała pociągiem z Pszczyny… Na jej widok aż zaparło nam dech. Ubrana była pięknie… jak na dyskotekę. Pomarańczowa koronkowa sukienka i pomarańczowe duże koła w uszach. Wzroku pana profesora nie oddałby najlepszy aktor. Od tej chwili Irena na historii nie miała życia, a do powiedzeń klasowych weszła formuła „Reguła /trochę zmieniona wersja nazwiska/ do tablicy…”

O koleżankach i kolegach napiszę później jeszcze osobno. Teraz o przedmiotach i nauczycielach.

Pierwszy rok był bardzo trudny. W liceach ogólnokształcących działały tzw. klasy sprofilowane, w których pewne przedmioty nauczania miały program ograniczony na rzecz przedmiotów profilowych. Nasza klasa była klasą eksperymentalną i nie wiadomo dlaczego nie uzyskała statusu profilowanej, w związku z czym mieliśmy pełny zakres klasy ogólnej plus dodatkowe lekcje matematyki i fizyki, co dawało 42 godziny lekcyjne w tygodniu, czyli siedem lekcji przez sześć dni tygodnia – wtedy soboty były jeszcze zwykłymi dniami pracy i nauki. No i oczywiście każdy z nauczycieli zadawał pracę domową, co dodatkowo wydłużało czas poświęcony nauce. Tyle na razie, więcej w następnym liście.

Ellani