Biwak Manewry Techniczno-Obronne

Drogi E.

Dzisiaj opiszę ci jedną z najweselszych przygód, jakie przeżyłam w harcerstwie w drużynie licealnej. Biwak, na który udało mi się wyjechać wart jest zachowania w pamięci.

Rozpoczął się drugi rok nauki w liceum. Drużynowi drużyn harcerskich działających w ubiegłym roku byli w klasie maturalnej i zrezygnowali z prowadzenia drużyn. Drużynę „Czerwonych Beretów” przejął kolega Krzysiu z naszej klasy. Ogłoszono biwak, na którym miały odbyć się Manewry Techniczno-Obronne drużyny.

W owym czasie rozpoczęło się wprowadzanie pięciodniowego tygodnia pracy. Początkowo pracownicy mieli jedną wolną sobotę w miesiącu, później dwie i trzy. Niestety, nie dotyczyło to uczniów, więc wszystkie wyjazdy i wycieczki pozaszkolne rozpoczynały się w soboty po południu. Zabieraliśmy wyposażenie do szkoły i bezpośrednio po lekcjach wyruszaliśmy na stację kolejową. Na tym biwaku mieliśmy dodatkowe wyposażenie. Starsi drużynowi zbajerowali nową profesorkę od przysposobienia obronnego i ta, nie całkiem świadomie, zezwoliła na wypożyczenie sprzętu z pracowni p-o. Jako starzy harcerze mieliśmy mundury, czerwone berety i kurtki tzw. „anoraki”, brezentowe, z jedną kieszenią z przodu i z kapturem. Z pracowni zabraliśmy, co się tylko dało: Każdy miał atrapę karabinu, maskę przeciwgazową, a zastępy niosły radiometr, pch-metr / czy jak to się nazywało/ , apteczki i coś tam jeszcze. Uwieńczeniem zdobyczy była atrapa ciężkiego karabinu Maksim (1910), wykonana z drewna, jedynie atrapa lufy była wykonana z krótkiego kawałka rurki metalowej.

Miejscem biwaku była miejscowość Rabsztyn koło Olkusza, z ruinami zamku na wzgórzu. Nocleg mieliśmy w istniejącej tam Stacji Turystycznej, dosyć obskurnej nawet jak na tamte czasy. Żelazne piętrowe łóżka i wieloosobowe sale, mała kuchenka w starym odrapanym budynku to wszystko, ale nam wystarczało.

Przyjechaliśmy pociągiem do Olkusza dosyć późno, bo tylko takie było połączenie. Oczywiście nie było już autobusów PKS, więc musieliśmy dojść do miejsca zakwaterowania pieszo. Ustawiliśmy się czwórkami, a było nas prawie czterdzieścioro, więc kolumna prezentowała się dosyć okazale. Nieliczni przechodnie patrzyli na nas z zaskoczeniem, słyszeliśmy komentarze „chiński desant” , „skąd ci spadochroniarze” i tym podobne. Było późno, więc w mieście nie śpiewaliśmy, słychać było tylko tupot nóg i turkot Maksima. Za miastem poćwiczyliśmy nieco piosenek marszowych, nie zawsze prawomyślnych jak „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest Marszałek Śmigły Rydz..”, czy „A ty maszeruj, maszeruj , głośnio krzycz: Niech żyje nam Wołodia Ilicz”.

Następnego dnia rankiem po porannej gimnastyce, śniadaniu i porządkach, w mundurach wyruszyliśmy pod zamek. Tam odbył się apel, na którym przyjęto nowych członków, w tym mnie do drużyny czerwonych beretów. Potem ćwiczyliśmy marsz szykiem ubezpieczonym, w końcu podzieleni na dwie drużyny – obrońców i szturmujących zdobywaliśmy zamek. Huku było co niemiara, bo używaliśmy domowego wyrobu petard – z zapałek z grubymi główkami, zwanych sztormowymi, saletry i cukru, zapakowanych w papierek tak, że wystawała tylko główka zapałki. Całość owijało się nitką, by się nie rozsypało. Wystarczyło potrzeć zapałkę i odrzucić petardę, a trochę huku było. Nie były to duże naboje i w miarę bezpieczne. Ale tylko w miarę. Ktoś z obrońców wpadł na pomysł, by włożyć większą petardę w lufę Maksima. Huk, lufa w jedną stronę, kółka w drugą, a elementy obudowy poleciały jeszcze winnych kierunkach. Atakujący zdobyli zamek, choć obrońcy utrzymywali, że to oni utrzymali pozycje i w zgodzie wszyscy poszukiwali utraconej broni i składali Maksia „do kupy”.

Po krótkim odpoczynku przedstawiono nam nowe zadanie: w okolicy są dywersanci. Należy pójść ich tropem i ująć, ale poruszać się ostrożnie, bo mogą zastawiać pułapki.

Wyruszyliśmy więc szykiem ubezpieczonym po śladach dywersantów. Prowadzili nas starsi drużynowi. Byłam na początku, więc szłam ostrożnie, nasłuchując i rozglądając się wkoło. Wtem usłyszałam – Stój, jesteś skażona. – ??? Drużynowy uświadomił mnie, że żółta farba rozsypana na drodze może być środkiem chemicznym. Należało ubrać maski , uruchomić urządzenie i zbadać, czy i jaki środek zastosowano. Po tym można było iść dalej. Farba pojawiła się jeszcze raz, odkryliśmy też na drodze niewypał, który należało oznaczyć i ogrodzić, przebiec skokami przez odkrytą przestrzeń i linię kolejową. Tak przeszliśmy kilka kilometrów.

W końcu otrzymaliśmy instrukcje: Dywersanci – których odgrywali Krzysiu i Tadek – ukryli się w okolicy, należy ich podejść i ująć. Zadanie było prawie niemożliwe do wykonania, bo chłopcy weszli na ostro zakończoną skałę, na którą dojście było tylko z jednej strony, wąskim garbem. Las był dosyć rzadki. Szłam wolno i ostrożnie, zgodnie z zasadami teorii ukrywania się znanymi z powieści „Czarne stopy” i wyćwiczonymi na poprzednich obozach. Co chwilę słyszałam – pif, paf , Wojtek zastrzelony, – pif, paf, zastrzelony – tu padało imię. W końcu dotarłam w pobliże skały, ale jak się na nią dostać? W skale był załom chroniący mnie częściowo od widoku z góry. Stałam i stałam rozmyślając, gdy usłyszałam na de mną: – Są już wszyscy? – Nie, brakuje Ewy. – to mówił Krzysiu – Pójdę jej poszukać. O to mi chodziło .

Kiedy Krzyś okrążał skałę wyskoczyłam do niego z atrapą karabinu. -Stój, bo strzelam… Niestety, za chwilę rozległo się z góry

– Pif, paf , Krzysiu i Ewa zastrzeleni… Takiej bezwzględności po Tadku się nie spodziewałam.

W końcu z całego biwaku „żywy”pozostał tylko on.

Nie przejęliśmy się tym jednak zbytnio i ożywieni i zadowoleni powróciliśmy do Katowic.

Liceum zakończenie

Drogi E.

Wracam pamięcią do egzaminów ustnych. To było 45 lat temu, ale pewne rzeczy pamięta się dosyć dobrze.

Mieliśmy dość czasu do przygotowanie się do egzaminów ustnych. Do historii przygotowałam się opracowując każdy z tematów wskazanych przez profesorkę na kółku historycznym – zapisałam cały zeszyt drobnym maczkiem, każdy temat na osobnej kartce. Pisanie pomagało mi w zapamiętaniu dat i faktów, a od czasu przeczytania w wieku 10 lat „Pana Wołodyjowskiego”

historia bardzo mnie interesowała. Czytałam mnóstwo powieści i opowiadań z dawnych czasów i porównywałam fikcję z faktami. Czytałam też książki popularnonaukowe, wszystko, co wpadło mi w ręce. Historia była też obecna na lekcjach polskiego, bo omawianie każdego okresu rozpoczynało się od rysu historycznego. Wiadomo, że trudno nauczyć się wszystkiego, ale do tego egzaminu solidnie się przygotowałam.

W komisji egzaminacyjnej była nasza profesorka historii i dwie inne osoby – już nie pamiętam, kto. Wchodziło się do sali i losowało z kilku zestawów jeden zestaw pytań składający się z trzech tematów. Było kilka minut na przygotowanie odpowiedzi – w tym czasie odpowiadała osoba, która wcześniej wchodziła do sali. Swoich pytań nie pamiętam, na pewno jedno dotyczyło okresu po powstaniu styczniowym, czyli koniec XIX wieku. W pewnym momencie dostałam dodatkowe pytanie : -Jakich znasz poetów z tego okresu? Pytanie było łatwe, bo w tym okresie przeważały wielkie powieści, opowiadania, nowele, krótko mówiąc dominowała proza. Jedynym naprawdę wielkim i znanym poetą był Adm Asnyk. Lubiłam jego wiersze, zresztą niektóre są aktualne do dziś. W tej chwili szczególnie odczuwam „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia, przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia”. Patrząc znowu na to, co dzieje się w nauce powtarzam sobie „Historyczna nowa szkoła swą metodę nauk ścisłą, sprowadzoną prosto z Niemiec

rozpowszechnia ponad Wisłą i zdobywszy pogląd świeży, nowym łokciem dzieje mierzy…”. Historia to odnajdywanie analogii między czasem obecnym a przeszłością….

W każdym razie szersze spojrzenie na epokę zaowocowało bardzo dobrą oceną.

Ostatnim egzaminem mojej matury była matematyka, zdawana indywidualnie przed komisją. Matematykę zdawało więcej osób, ale nie pamiętam, kto był przede mną i za mną. Jednocześnie w sali były dwie osoby – zdająca i przygotowująca się. W komisji były trzy osoby, z tego dwoje „naszych” matematyków – pan Roman i pani Urszula. Wylosowałam zadania, usiadłam w ławce i spojrzałam. Pierwsze było równanie wykładnicze, drugiego nie pamiętam – chyba jakiś wielomian, czy nierówność, trzecia – definicja pojęcia „różniczka”. Osoba przede mną odpowiedziała dość szybko, więc czasu na przygotowanie nie było za dużo, zostałam wezwana do tablicy – przed komisję. Drugie zadanie rozwiązałam szybko, przeszłam do definicji różniczki i tu czarna dziura – pamiętałam wszystko z wyjątkiem nazwy „iloraz różnicowy”. Zapisałam na tablicy ułamek, wyjaśniłam znaczenie poszczególnych elementów, ale pani Urszula zapytała -Co to jest? Zrobiłam baranią minę – Zapomniałam nazwy… – Czy chodziło ci o iloraz różnicowy? – Olśniło mnie – Tak, to miałam na myśli. Przeszłam do trzeciego , czyli pierwszego na liście zadania. Pani Urszula mruknęła do pana Romana – Ciekawe, dlaczego zostawiła to na koniec?

Aby to wyjaśnić, muszę wrócić lat wcześniejszych. Jak już pisałam, wprowadzenie do analizy matematycznej znalazło się w programie wcześniej na wniosek „fizyków”, którzy nie wyobrażali sobie przekazania pewnych tematów bez tego aparatu matematycznego. Zajęliśmy się szeregami, granicami funkcji, przeszliśmy do logarytmu naturalnego i gdzieś po drodze wspomniało się o logarytmach, ich ogólnych wzorach, ale zadań i ćwiczeń chyba nie robiliśmy wcale – a może na jedynych zajęciach na ten temat byłam chora? – w każdym razie w życiu nie rozwiązałam żadnego równania wykładniczego.

Zapisałam zadanie na tablicy i przyjrzałam mu się. Z ust pana Romana padło pytanie – I co teraz powinnaś zrobić? – zlogarytmować obie strony… – To zrób to. Zrobiłam. Co dalej – Powiedziałam. Doszłam do momentu, w którym już poczułam się pewnie. – Jaka jest dziedzina funkcji ? – padło pytanie. Odpowiedziałam, Profesor zadawał tak pytania, że wyciągnął ze mnie całą wiedzę, i do dziś twierdzę, że moja bardzo dobra ocena z matematyki to częściowo jego zasługa.

Tym mocnym akcentem zakończyłam naukę w liceum, ale nie zakończyłam nauki tej wiosny i lata, bo przede mną były jeszcze egzaminy na studia. Wtedy matura była warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym do tego, by zostać studentem. Przed egzaminami na studia czekała nas jednak o wiele przyjemniejsza impreza, jaką był bal maturalny.

Trochę już wspominałam o tym balu wcześniej, ale teraz jeszcze raz od początku. Kiedy myślę o moim balu orientuję się, jak zmieniły się czasy i my z nimi. Teraz przygotowania do takiego wydarzenia, jak studniówka zajmują o wiele więcej czasu – i pieniędzy. Odpowiednio uroczysta kreacja, makijaż, fryzura – ja byłam wychowywania bardzo skromnie i od dziecka nauczona liczyć się z pieniędzmi. Może, gdybym zwróciła się do rodziców kupiliby mi sukienkę, o ile można by taką dostać w sklepie. Nie było takiej komercji i kreacje pojawiały się w sklepach co najwyżej na początku karnawału i odpowiednio drogie. Nie byłam też przyzwyczajona do wyciągania rąk do nikogo. Postanowiłam uszyć sobie suknię. Kupiłam materiał, ale nie miałam pomysłu i to, co wydawało się bardzo łatwe zajęło mi o wiele więcej czasu niż liczyłam. Poza tym znałam podstawy kroju i szycia, ale nie miałam wprawy. Uszyłam długą spódnicę, podstawę górnej części i… okazało się, że zabraknie mi materiału. Bal był w sobotę wieczorem, a ja w sobotę rano maszerowałam do sklepu po coś na rękawy. Udało mi się kupić piękną białą koronkę, skroić rękawy, ale zawsze miałam problemy z ich wszywaniem, a tu czas się kończył. Na szczęście

mama widząc mój problem zobowiązała się dokończyć szycie. Włożyłam białą bluzkę i niebieską spódnicę i pojechałam do szkoły. Pierwszą częścią spotkania było wręczenie świadectw. Świadectwa maturalne otrzymaliśmy tylko do wglądu, bo zaraz potem wędrowały do teczek z pozostałymi dokumentami wymaganymi na określony kierunek studiów i szkoła wysyłała je do odpowiednich uczelni. Jak z tego wynika, można było zdawać tylko na jedną uczelnię, jeśli się nie zdało, a gdzieś były jeszcze wolne miejsca drugi nabór był we wrześniu.

Tak więc w stroju „uczniowskim” otrzymałam świadectwo i tak też wyglądam na fotografiach robionych na sali. Po obejrzeniu świadectw i zrobieniu zdjęć rozpoczął się bal. Na tym balu pierwszy raz oficjalnie pojawił się alkohol, ale tylko w postaci lampki szampana. Przy tej lampce toczyły się luźne rozmowy z nauczycielami. Z mniejszym dystansem, ale z pełnym szacunkiem. Pamiętam, jak rozmawiałam z panią Teresą o tym, że ocenianie prac maturalnych musi być bardzo trudne – w krótkim czasie przeczytać i ocenić tak różne prace. Powiedziała, że najpierw stara się ocenić zgodność z tematem, sprawdzić, jakie fragmenty literatury zostały wykorzystane i jak maturzysta podchodzi do tematu. Stara się „wyciągnąć” wszystkie pozytywne rzeczy z pracy ucznia. Uczyła nas przez cztery lata, więc znaliśmy wymagania i zasady pisania wypracowań maturalnych. Z matematykami rozmowy toczyły się na różne tematy, zawsze ciekawe. Pani wychowawczyni zachęcała chłopców do zapraszania do tańca dziewczyn z innych klas, ale wielu było takich, którzy nie pasjonowali się tańcem.

Po jakieś godzinie od rozpoczęcia tańców przyjechali moi rodzice – tato z mamą na motorowerze /tylko taki pojazd posiadaliśmy/ przywieźli suknię wykończoną przez mamę. Przebrałam się i wzbudziła pewne zainteresowanie. Trochę mi było przykro, gdy zobaczyłam minę koleżanki, która też była na balu w stroju szkolnym i raczej nie ucieszyła się na mój widok. Według mnie wyglądała świetnie w białej bluzce i granatowej spódnicy z pęczkiem sztucznych fiołków przy kołnierzu. Poza tym była wysoka i szczupła w odróżnieniu ode mnie.

Tymczasem w szatni… . Byliśmy młodzi i prawem młodości jest trochę szaleć. Mimo wszystko byliśmy dobrze wychowani, albo wtedy były zupełnie inne metody wychowania. W każdym razie jedynym wyskokiem jaki pamiętam była butelka winiaku marki „Stock”, którą ktoś przyniósł i chłopcy w szatni raczyli się po kieliszeczku – więcej na tyle osób by nie starczyło.

Po tym kieliszeczku Jasio siedział w szatni na taborecie i powtarzał każdemu, kto wchodził – „Jestem zalany w sztok…” Na rozmowach i tańcach upłynęła prawie cała noc. Bawiłam się świetnie dzięki Frankowi, jak to już opisywałam. Nad ranem opuszczałam ostatni raz mury szkoły. W niedzielę rano nie było jak dostać się do domu. Powędrowałam wzdłuż trasy tramwajowej i w długiej sukni i narzuconej na nią kurtce poszłam na pierwszą mszę św. w kościele na Załężu. Potem tramwajem wróciłam do domu by odespać nockę, choć w głowie długo jeszcze wirowały mi dźwięki muzyki.

Liceum – przed maturą

Drogi E.

W końcu doszłam we wspomnieniach do końca liceum, czyli egzaminu końcowego, czyli MATURY.

Zaczęłam opisywać maturę i w połowie przypomniałam sobie o jeszcze jednej, jakże ważnej w życiu szkolnym, imprezie.

W tamtym czasie dzieci były wychowywane bardziej rygorystycznie niż obecnie, na ich zachowanie zwracali uwagę wszyscy w otoczeniu, nauczyciele mieli większy autorytet, a rodzice mogli sięgać do środków, jakby to określić, przymusu bezpośredniego, czyli sprawić lanie w przypadku nieposłuszeństwa i nie było to szczególnie społecznie naganne. Z tego też względu możliwe było kończenie nauki w liceum balem maturalnym. Obecnie po ekscesach świeżo upieczonych maturzystów, którzy nie czuli się zmuszeni do przestrzegania reguł zachowania i wydawało im się, że wszystko ujdzie im na sucho, szkoły odeszły od tego zwyczaju i ostatnią szansą na pokazanie się na balu szkolnym stały się studniówki, czyli bale organizowane około trzy miesiące przed ukończeniem szkoły. Byliśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie ominęła nas żadna z tych imprez, a co więcej, mieliśmy dodatkową studniówkę „klasową”’. W naszym roczniku w szkole były trzy klasy maturalne. Wszystkie były koedukacyjne, lecz w naszej klasie przeważała część „męska”, w pozostałych przeważały dziewczyny. Nasza klasa była już tak zżyta, że nawet w żartach rozważaliśmy wspólne oblanie egzaminów, by pozostać wspólnie rok dłużej. Z pozostałymi klasami mieliśmy ograniczony kontakt, chyba tylko dziewczyny miały wspólne lekcje w-f z klasą b, (nie pamiętam, jak to było w męskiej części), więc nie chcieliśmy wspólnej studniówki. Muszę tu dodać, że wszystkie imprezy, łącznie z balem maturalnym odbywały się w szkole, nie było zwyczaju, jak to jest obecnie, wynajmować lokali poza szkołą. Po wielu dyskusjach i naciskach z grona pedagogicznego zgodzono się na udział we wspólnej imprezie, ale dodatkowo zorganizowaliśmy studniówkę klasową dzięki rodzicom Krzysia, którzy zgodzili się udostępnić swoje dość duże mieszkanie. Rodzice zajęli się aprowizacją / do dziś pamiętam ogromne pudło chrustu, czy też faworków przygotowanych przez babcię Rysia/ a dziewczyny przygotowały część artystyczną. Pamiętam tylko, że śpiewałyśmy jakąś piosenkę ubrane w koszule flanelowe z atrapami strusich piór wykonanych z krepiny i drutu , przypiętymi do pasków. Tej wspólnej studniówki zupełnie nie pamiętam…

Zdany egzamin maturalny upoważniał do zdawania następnego egzaminu – na studia wyższe. Z perspektywy wielu lat i niejakiej znajomości różnych zmian w trybie przeprowadzania egzaminu oceniam, że był to jeden z łatwiejszych. Co jakiś czas wyższe władze szkolnictwa majstrują przy regulaminach maturalnych. W tym okresie, w którym kończyliśmy szkołę matura obejmowała dwa egzaminy pisemne – obowiązkowe dla wszystkich – z języka polskiego i matematyki. Egzaminy te można było poprawić w trybie ustnym. Dodatkowo należało wybrać dwa przedmioty na egzamin ustny. Komisja egzaminacyjna była powoływana spośród nauczycieli danej szkoły. Ograniczało to trochę stres, bo twarze egzaminatorów były znane – no, chyba, że ktoś podpadł nauczycielowi… Większość kolegów, zgodnie z profilem klasy kandydowała na studia ścisłe lub techniczne, więc wybierała matematykę i fizykę lub chemię. Henio, który udawał, że zdaje na socjologię wybrał propedeutykę nauki o społeczeństwie – chyba jako jedyny w szkole. Ja nie za bardzo miałam pomysł, co robić w dorosłym życiu, ale moimi ulubionymi przedmiotami była historia i matematyka. Te akurat przedmioty były przedmiotami egzaminacyjnymi na studia ekonomiczne, więc za poradą znajomej, która ukończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Katowicach, wybrałam najbardziej „zmatematyzowany” kierunek ekonomii – ekonometrię, która była połączona ze statystyką.

Przygotowania do matury obejmowały powtórki z języka polskiego, które były ujęte w programie nauczania oraz dodatkowe zajęcia pozalekcyjne z wybranych przedmiotów. Czy były jakieś specjalne przygotowania do egzaminu z matematyki – nie pamiętam, ale zadania rozwiązywało się na bieżąco, w wielu wypadkach w następnym etapie korzystało się z wiedzy wcześniejszej, więc powtarzało się automatycznie. Ja uczęszczałam na kółko historyczne. Na pierwszym spotkaniu pani profesor powiedziała – ”Zapiszcie sobie tematy, które w ten, czy inny sposób mogą wypłynąć na egzaminie maturalnym” – po czym zaczęła dyktować tematy. Był to praktycznie przegląd całej wiedzy historycznej jaki obejmował program nauki. Dyktowanie i zapisywanie zajęło nam większość czasu przeznaczonego na nie tylko jedno spotkanie.

Gdzieś w połowie kwietnia zakończyliśmy regularną naukę, a w pierwszy poniedziałek maja w całym kraju rozpoczęły się egzaminy maturalne, o czym pisały gazety, pokazywały wiadomości telewizyjne, bębniło radio. Oczywiście na egzaminie obowiązywał strój uczniowski – biało granatowy, chłopcy często mieli nowe garnitury jak wypadało w tak uroczystym, choć stresującym momencie. Na auli rozstawiono ponumerowane stoliki, wylosowaliśmy miejsca i oczekiwaliśmy godziny, w której w całej Polsce rozpoczynał się egzamin. Otwarto koperty z tematami i przystąpiliśmy do pisania wypracowań. Tematy były trzy lub cztery – nie pamiętam, z tego jeden był zawsze tematem „ogólnym”, a pozostałe dotyczyły konkretnej epoki historycznej. Wybrałam temat dotyczący tego jakie wskazówki dla życia współczesnego człowieka można wyciągnąć z utworów epoki romantyzmu. Trzeba było dobrać odpowiednie cytaty, sporządzić plan wypracowania i można było pisać. Początkowa trema i obawy ustępowały, skupiałam się na pracy.

W tych czasach w czasie egzaminu można było jeść przygotowane przez Komitet Rodzicielski kanapki i pić herbatę – o wodzie w plastikowych butelkach nawet się nie słyszało. Kiedy w środku egzaminu na salę wszedł dyrektor szkoły z dużym, chyba 5 litrowym , czajnikiem i pytaniem -”Komu mniej słodkiej herbaty?” zrobiło mi się przyjemnie i nawet wesoło. Nie potrafię rozpisywać się , więc zdążyłam przepisać na czysto moje dywagacje.

Następnego dna, /a może za dwa dni?/ przystępowaliśmy do egzaminu pisemnego z matematyki.

Wydaje mi się, że moi rodzice, a szczególnie mama, bardziej przeżywali moje egzaminy niż ja sama. Mama była zdumiona i przejęta gdy ja z całkowitym spokojem i na pełnym luzie wybierałam się na matematykę. Wiedziałam, że ten egzamin jest w miarę łatwy. Na ocenę bardzo dobrą wystarczyło rozwiązać trzy z pięciu zadań. Na pewno było to badanie funkcji kwadratowej, zadanie z geometrii analitycznej, chyba wielomiany i układy równań, w końcu coś z rachunku prawdopodobieństwa. Rozwiązywałam zadania po kolei, miałam już zrobione zadanie z geometrii z rysunkiem, gdy kolega z tylnej ławki szepnął – coś masz nie tak.. Sprawdziłam dokładnie obliczenia i okazało się, że gdzieś pomyliłam znak plus z minusem, a to skutkowało innym obrazem na osi współrzędnych. Zdążyłam poprawić. Zadania były na tyle łatwe dla naszych kolegów, że zrobili wszystkie pięć zadań grubo przed czasem. Egzamin miał jednak pewien haczyk. W przypadku rozwiązania więcej niż trzech zadań komisja brała pod uwagę tylko trzy pierwsze zapisane i jeśli gdzieś w nich był drobny błąd ocena była obniżana, pomimo tego iż dobrze rozwiązane były pozostałe cztery. Tak zdarzyło się komuś, ale na szczęście można było podnieść ocenę przystępując do poprawki ustnej. Zresztą wtedy wyniki egzaminu maturalnego nie były tak ważne jak obecnie, bo stanowiły tylko fragment oceny kandydatów na studia, a uczelnie prowadziły własne egzaminy wstępne na poszczególne kierunki.

Nie pamiętam, jak długo trzeba było czekać na wyniki egzaminów pisemnych, tyle tylko, by komisja sprawdziła i oceniła prace, było parę dni wolnych a potem rozpoczęły się egzaminy ustne. Terminy były wyznaczane indywidualnie w różnych dniach i godzinach, więc kontakty z kolegami stały się ograniczone.

Trochę dużo się rozpisałam, więc o egzaminach ustnych w następnym liście.

Pozdrowienia E.

Liceum coś jeszcze

Drogi E.

Nasze lata licealne przypadały na ciekawy okres w życiu naszego kraju – zresztą chyba wszystkie okresy w historii są ciekawe, co jednak stanowi przekleństwo chińskie „obyś żył w ciekawych czasach…” System, w którym żyliśmy ograniczał nas, młodych chyba nie bardziej niż prawo o ruchu drogowym. Rzeczywistość była taka, a nie inna, można się było na nią obrażać, protestować, ale można też było przyjąć jako fakt i starać się w takich warunkach postępować jak najlepiej, wierząc, że potrafimy zmienić świat na lepszy choć troszeczkę. Był to czas większego otwarcia na świat, a jeszcze bez szaleństw „ideologicznych” – czyli nadmiaru tak zwanych przez nas „zbiegowisk” – akademii, masówek, wieców, apeli czy jak to jeszcze nazwać, popierających jedyną słuszną drogę wytyczaną przez jedynie słuszną partię. Oczywiście w planie wychowawczym każdej szkoły była też konieczność organizowania akademii na cześć lub dla upamiętnienia.

Każda klasa na początku roku otrzymywała zadanie organizacji takiej imprezy. W drugiej klasie zastępcą przewodniczącego klasy była Elka. Na zebraniu rad klasowych wybrała do organizacji akademię z okazji Dni Oświaty, Książki i Prasy – dotyczącą kultury, a nie polityki.

Elka uczęszczała na zajęcia pozaszkolne w kółku recytatorskim i przygotowała , być może przy pomocy prowadzącego te zajęcia, montaż słowno-muzyczny złożony z wierszy i piosenek o książkach i czytaniu. Na scenie ustawiliśmy dwa regały i kilka stolików wypełnionych książkami inscenizując kiermasz książki, a wiesze wygłaszali „sprzedawcy” i „kupujący”. Mojego tekstu nie pamiętam, ale do dziś brzmi w moich uszach ton i treść początku wiersza wygłaszanego przez Kazia. Brzmiało to mniej więcej tak: Przy półce stoi… /odkrycie na miarę E=mc2/ …dziewczyna Te oczy … /zdziwienie i zachwyt…/ nie są mi obce..Podaje Eugeniusza Oniegina młodemu chłopcu…Reszta była w miarę normalna.

Elka zgłosiła dyrekcji, że jesteśmy gotowi. Trochę zaskoczony dyrektor wydał dyspozycje i na któreś końcowej lekcji spędzono kilka klas na akademię.

Największą pochwałę wygłosił profesor historii – najgroźniejszy z grona, który stwierdził : – Nie pamiętam, by na któreś akademii widownia była tak cicha i zainteresowana tym, co dzieje się na scenie…

To na razie wszystko, co mi się przypomniało z tamtego okresu. Pozostał jeszcze najważniejszy, końcowy egzamin, czyli MATURA… ale o tym w następnym liście…

Pozdrawiam E.

Liceum – wycieczki

Drogi E.

Teraz tyle, ile przypominam sobie z wycieczek szkolnych. Może mi się mieszają wspomnienia, może ktoś uzupełni, na razie piszę co pamiętam, szczególnie dzięki obrazkom Krzysztofa.

Pierwsza wycieczka naszej klasy była wycieczką jednodniową, bo nauczyciele nie chcieli zgodzić się na dłuższą przerwę w nauce. Sprawy wyjazdu załatwiał samorząd klasowy – wybór miejsca, terminu, trasy, ubezpieczenia, zakup biletów itd. Przy organizacji któreś wycieczki chłopcy następnego dnia wkroczyli do klasy śpiewając: „-Tępimy biurokrację, usprawniamy pracę biur…”

Pierwsza wycieczka była w Beskid Śląski. Dobrze pamiętam, że odbyła się w czwartek – a to dlatego, że czwartek rozpoczynaliśmy dwoma lekcjami historii… Miejsca nie pamiętam, ale na pewno było to przejście szlakami Beskidu Śląskiego. W drugiej klasie wyjechaliśmy na wycieczkę trzydniową autokarem w Góry Świętokrzyskie. Na wycieczki zapraszaliśmy jako dodatkowych opiekunów naszych magistrów fizyki lub wykładowców matematyki. W Góry Świętokrzyskie pojechał na pewno pan Janusz który dołączył do fizyków w tymże roku, tuż po ukończeniu studiów. Każda wycieczka miała w planie cele wychowawcze i poznawcze. Ponieważ nasza wychowawczyni nauczała geografii więc oczywiście wiedza z tej dziedziny musiała być poszerzana. W związku z tym zwiedziliśmy kamieniołom, gdzie zapoznaliśmy się ze sposobami pozyskiwania bloków kamiennych i poznaliśmy różne rodzaje skał, a także pozyskaliśmy „łup” w postaci kartonu wypełnionego różnymi okazami skał.

Zwiedzaliśmy również Muzeum Narodowe w Kielcach. W owych czasach wchodząc do muzeum trzeba było założyć na obuwie filcowe ochraniacze, rodzaj laczków zawiązywanych na sznurki w kostce. Posadzki, a szczególnie szerokie marmurowe schody, były bardzo śliskie, a zbyt duże filcowe kapcie chodzenia nie ułatwiały. Pech chciał, że pan magister potknął się na schodach i zjechał z piętra nadwyrężając nie tylko mniej szlachetną część ciała, ale i poczucie godności osobistej, szczególnie, że u stóp schodów czekała pani z obsługi i biorąc go za niesfornego ucznia zrugała z góry na dół.

W miejscu zakwaterowania było miejsce na ognisko, więc pani wychowawczyni zarządziła, że jedno spotkanie wieczorne przy ognisku przygotują harcerze, a drugie – członkowie ZMS. Dla harcerzy przygotowanie ogniska było łatwe – to codzienność obozowa, ale koledzy z fasadowej organizacji mieli z tym problem. Po naradzie zwrócili się po pomoc do reszty klasy i zajęcia wieczorne cieszyły się sukcesem. Pamiętam występy Harcerskiego Teatrzyku Obozowego, który czerpał inspiracje z Teatrzyku Zielona Gęś Gałczyńskiego. Zapamiętałam tylko jedną scenką pt. Rozmowa komendanta z duchem”. Było tak:

Akt 1

Komendant : Druhu duchu! Druhu duchu!

Duch: Uhu, uhu, uaaaa

Komendant: Druhu duchu, co słychać?

Duch: Ano nic…

Komendant: Aha.

Akt 2, może być 3, 4 …

Rozmowa jak wyżej.

Akt ostatni:

Komendant : Druhu duchu! Druhu duchu…

Duch: Uhu…

Komendant: Druhu duchu co słychać?

Duch: Ano nic..

Komendant Jak to nic? Co to jest? /Gwiżdże/ Alarm mundurowy!!!

Były też konkursy, a przygotowywanie pytań było równie atrakcyjne jak odpowiadanie.

Zwiedzaliśmy dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. Wyszliśmy, wsiedli do autobusu i już wyjeżdżaliśmy, gdy okazało się, że brakuje dwóch kolegów. Stanęliśmy w alejce, a oni pędem gonili pojazd. To dało powód do sformułowania pytania – kto kłusował za autobusem?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała – MUCtangi.

Zwiedzaliśmy również ruiny zamku w Chęcinach. W owych czasach nie było takiej komercjalizacji jak obecnie. Ruiny wielu zamków stały w żaden sposób nie chronione, można było chodzić po nich do woli, nikt nie wymagał biletów wstępu. Tak było i w Chęcinach. Wychowawczyni tylko prosiła, byśmy zbytnio się nie rozchodzili. W pewnym momencie podszedł do nas starszy pan bardzo nieporządnie odziany w stary, obdarty płaszcz i zaczął opowiadać coś o basztach zamkowych, jakąś legendę o kochankach mieszkających kiedyś w tym miejscu, po czym podszedł do wychowawczyni i zażądał wynagrodzenia jako przewodnik zamkowy. Ten fakt został uwieczniony w rysunkowym sprawozdaniu z wycieczki, tak samo jak uwiecznione zostały „strażackie” kiełbaski podane nam na śniadanie. Trzeba było obchodzić się z nimi ostrożnie, bo wbijając widelec w kiełbaskę można było zostać opryskanym tłustym płynem.

Na wycieczkach połączonych z noclegami najciekawsze jest „życie nocne”. Pamiętam taką sytuację: wieczorem dziewczyny narzuciły na piżamy / grube, flanelowe/ kurtki i spotkały się w pokoju z kilkom chłopakami. Było trochę hałasu i wpadła pani wychowawczyni. Chłopcy wyszli, a dziewczyny musiały wysłuchać kazania na temat :Jak można dopuścić, by chłopcy zobaczyli was w piżamach?

Następnej nocy, /a może na następnej wycieczce? /kilku chłopców znowu znalazło się w pokoju dziewczyn. Zaczęli się zastanawiać, gdzie można by się ukryć w razie nadejścia opiekunów. Była tam dosyć wąska, dwudzielna szafa. Przymierzali się, kto mógłby się w niej schować. Uzgodnili, że Jacek, ze względu na gabaryty zajmie jedną część, do drugiej zmieści się pozostałych dwóch. Wtem na korytarzu rozległ się głos nauczycielki. Chłopcy wepchnęli się do szafy, zamknęli drzwi, ale po chwili alarm został odwołany. Jacek wyszedł, ale z pozostałej części kolega wytoczył się wypchnięty, bo się zaklinował. Śmiechu mieliśmy co niemiara, całe szczęście, że „ciało pedagogiczne” już tego nie usłyszało.

W trzeciej klasie byliśmy na wycieczce w Bieszczadach. Chodziliśmy po połoninach, a pamiętam tylko fakt, jak po zdobyciu Tarnicy chłopcy kłaniali się zachodowi słońca – po to, by wypiąć odwrotną część ciała w pewnym kierunku. No i śpiewanki przy ognisku z panem Romanem – w tej wycieczce panią wychowawczynię wspomagali matematycy.

Tyle na razie z tego, co zapamiętałam z wycieczek klasowych.

Myślę, co by tu jeszcze…

Pozdrawiam E.

Liceum – poza murami szkolnymi

Drogi E.

Nie miałam zamiaru tak dużo rozpisywać się o latach szkolnych, ale z każdą chwilą przypomina się coś jeszcze. Koledzy także zachęcają do dalszej pisaniny, nikt nie krytykuje, co więcej Krzysztof przypomniał mi o innych wydarzeniach czy ciekawostkach. Nie wszystkie kojarzę, np.: wybuchające długopisy, kondukty żałobne- może jednak ktoś się odważy i też coś dopisze…

Zapamiętałam za to różne wyjścia ze szkoły. Czasem opuszczaliśmy szacowne muru naszej szkółki – a to wychodziliśmy na zajęcia z fizyki na ul. Uniwersytecką, do budynku jeszcze nie skończonego i oddanego do użytku w połowie / już o tym pisałam/ , na basen kąpielowy do budynku w którym mieściło się chyba przedsiębiorstwo „Miastoprojekt”, do galerii, na strzelnicę, a czasem na imprezy” ideowe” – jakieś spotkania z okazji rocznicy wybuchu Rewolucji Październikowej czy innych rocznic. W latach późniejszych – koniec liceum, studia takich „zbiegowisk” jak to nazywaliśmy było w nadmiarze. Czasem chodziliśmy także do kina i teatru na przedstawienia „szkolne”, również do filharmonii na miesięczne spotkania muzyczne dla szkół. O spotkaniach w filharmonii wiedzieliśmy najszybciej, bo prowadziła je mama Adama. Przez cały rok poznawaliśmy kompozytorów muzyki klasycznej, instrumenty, słuchaliśmy różnych utworów. Na ostatnim spotkaniu był konkurs wiedzy wyniesionej z cyklu spotkań. Pięciu finalistów miało okazję dyrygować orkiestrą symfoniczną. Najpierw pan dyrygent Czesław Płaczek poprowadził dwukrotnie fragment utworu, po czym przekazał pałeczkę. Mogliśmy się przekonać, jak ważna jest rola dyrygenta. Orkiestra grała dokładnie tak, jak wynikało z ruchów „dyrygentów”. Zabawne i pouczające.

Czasami ubarwialiśmy sobie drogę, wprowadzając szyk klasowy – szliśmy gęsiego, tworząc długi ogon. Umawialiśmy się i pozdrawialiśmy uprzejmym „dzień dobry” wybraną osobę idącą z naprzeciwka. Niektórzy przechodnie odpowiadali uprzejmie … i tak dwadzieścia razy. Nie wiem, czy można też uznać nas za prekursorów happeningu lub flash mob-u w Katowicach. Grupka uczniów stawała w pobliżu przystanku tramwajowego przed dworcem i intensywnie wpatrywała się w górne piętro domu. Kolejno po jednej osobie z boku obserwowaliśmy reakcję ludzi, którzy też usiłowali sprawdzić, co też nas tak zainteresowało…

Osobnym rozdziałem były lekcje fizyki w plenerze. Był wyjątkowo ciepły maj czy czerwiec i ktoś zaproponował, by lekcję zrobić na zewnątrz. Chłopcy zdjęli ze ściany tablicę i z nią pomaszerowaliśmy na pobliski teren zielony…

Z filmów oglądanych w ramach programu lekcyjnego pamiętam „Wesele” Wajdy, które obejrzeliśmy po opracowaniu dramatu na lekcjach i komentarz pani profesor na temat obsady, szczególnie postaci Chochoła odśpiewanej przez Cz.Niemena. No i do końca życia pamiętać będę przedstawienie „Pierwszy dzień wolności” w Teatrze Śląskim. Nie pamiętam już dziś, czy to był pokaz przedpremierowy, czy późniejszy, w każdym razie dla uczniów. Dyrektorem Teatru Śląskiego był w tym czasie znany aktor warszawski Ignacy Gogolewski. Dwaj koledzy dostali bilety do loży. Przed spektaklem zostali poproszeni o przeniesienie się w inne miejsce. W loży ujrzeliśmy innego znanego aktora. Później dowiedzieliśmy się, że spektakl będzie prezentowany w ówczesnym Związku Radzieckim i pewnie goście zostali zaproszeni, by ocenić przedstawienie. Zapamiętałam tę sztukę jednak z innego powodu. Mieliśmy miejsca na balkonie, a nad nami mieściły się potężne głośniki z nagranym podkładem muzycznym, a także z odgłosami strzałów, kanonadą odległego frontu. Siedzieliśmy prawie pod głośnikami. W końcowej, pełnej napięcia scenie główny bohater strzela do snajpera na wieży kościelnej. Wystrzału nie nagrano, tylko w odpowiednim momencie bohater strzela ze strzelby na ślepe naboje. Po serii strzałów z głośnika rozległo się cichutkie

„paff”. Różnica była tak zaskakująca, że roześmialiśmy się jak na najlepszej komedii. Nie wiem, czy w następnych przedstawieniach rozwiązano ten problem…

Dalsze ciekawostki w następnym liście.

Ukłony E.

Liceum – list następny

Witaj E.

Spośród kolegów pozostał jeszcze jeden, ten, którego chyba znałam najlepiej , choć może mi się to tylko wydawało, w każdym razie wiele zapamiętałam.

Krzysiu – trudno mi myśleć „pan profesor Krzysztof” był mi najlepiej znany z kilku względów. Pierwszym i najważniejszym było harcerstwo. W pierwszej klasie zachęcano nas do wstąpienia do drużyn harcerskich. Było trzech kandydatów na drużynowych Kornel / nie jestem pewna ani imienia, ani specjalności drużyny/, Maciek, który miał prowadzić drużynę o specjalności „łączność” i Paweł, brat Krzysia, który był drużynowym „czerwonych beretów”. Zdaje mi się, że wszyscy trzej byli po kursie drużynowych. Chociaż byłam już harcerką prowadzącą w Chorzowie drużynę zuchową, działałam w hufcu chorzowskim, ale chciałam też być w drużynie starszoharcerskiej z rówieśnikami. W moim hufcu podobał mi się druh prowadzący referat łączności, więc namówiłam koleżanki do stworzenia zastępu w drużynie Maćka. Nawet miałyśmy kilka zbiórek po lekcjach, co więcej robiłyśmy już dziś nie pamiętam. W każdym razie koleżanki brały udział w obozie harcerskim z hufcem Katowice, a ja wyjeżdżałam z Chorzowem. W drugiej klasie okazało się, że

drużynowi są w klasie maturalnej i pozostała tylko drużyna „czerwonych beretów”, którą przejął po bracie Krzysiu. Zostałam przyjęta do niej na sławetnym biwaku – Manewrach Techniczno-Obronnych – który sam w sobie godzien jest osobnej notatki, podobnie jak imprezy organizowane w drużynie. Nie zawsze udawało mi się brać udział we wszystkim ze względu na moją działalność w innym mieście, ale gdy tylko mogłam byłam na zbiórkach, wyjeżdżałam na biwaki, a nawet udało mi się wyjechać na obóz wędrowny w Sudety /o którym już wspomniałam w poprzednim liście/.

Ponieważ Krzysiu mieszkał stosunkowo blisko szkoły zdarzało się, że imprezy przygotowywaliśmy u niego w domu. Nie wiem już, z jakiej okazji, przygotowywaliśmy wieczór poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Dobieraliśmy wiersze, muzykę / z płyt winylowych przegrywaliśmy odpowiednie fragmenty na magnetofon taśmowy/, zajmowało to wiele czasu. Rodzina Krzysia posiadała bardzo wiele płyt z muzyką klasyczną. Wtedy poznałam Adagio Albinoniego, do dziś jeden z moich ulubionych utworów, bardzo dobrze komponował się z wierszami Baczyńskiego. Jeszcze dziś pamiętam początek obu wierszy które recytowałam…”Gdzie stanę widzę słup powietrza- Od tych oddechów złych zamarzły -w których spojrzenia chłodne gwiazdy – i ta mijania trwoga wieczna…” i „Byłeś jak wielkie stare drzewo…”. Kiedyś na plakacie zobaczyłam „Albinoni”, a był to plakat o występach Polskiego Teatru Tańca K.Drzewieckiego. Wybraliśmy się na spektakl większą grupą klasową… Wtedy też przeżyłam coś, co zapamiętałam do teraz. Aby to było zrozumiałe muszę coś wyjaśnić. Mieszkaliśmy w małym robotniczym wielorodzinnym domu. Obiady jadło się w kuchni, zresztą o różnych porach, najczęściej o trzeciej po południu, gdy z pracy wracał dziadek, bez ojca, który kończył pracę później i miał dalszy dojazd. Bardziej uroczyste były obiady niedzielne, a w pełni elegancka była tylko wieczerza wigilijna, gdy wyciągało się odświętną zastawę i obrusy. Kiedyś zasiedzieliśmy się u Krzysia i zostaliśmy zaproszeni na obiad, nie wiem, dwie czy trzy osoby… W powszedni dzień do pięknie zastawionego stołu zasiadła cała rodzina – dziadkowie, rodzice, synowie i my. No i podawała pani gosposia, co w tamtych czasach był ewenementem.

Krzysztof wykazywał wiele talentów. Potrafił ciekawie pisać – poza już wspomnianą przeróbką pieśni Kochanowskiego i podsumowaniami I i II klasy w postaci wierszowanej „Eksperymentiady”miałam okazję czytać fragmenty dziennika prowadzonego przez Krzysia i jego brata z wakacyjnej podróży po Polsce. Rysował też wspomnienia z wycieczek szkolnych – wywieszone na gazetce szkolnej ściągały do naszej klasy nauczycieli i uczniów z innych klas. Największy jednak oddźwięk wywołał chyba afisz – zaproszenie na wieczornicę organizowaną przez drużynę. Oddźwięk dodajmy niezamierzony przez autora… Na zaproszeniu wyrysowany był portret Kopernika /1973- pięćsetna rocznica urodzin astronoma/ bardzo dobry, ale nad nim napis „Poszukiwany rewizjonista”, a pod spodem data i godzina wieczernicy pt. „Sąd nad Kopernikiem”. Słowo „Rewizjonista” bardzo nie spodobało się dyrekcji…

Krzysztof jest profesorem na UŚ. Przez długi czas sądziłam, że zajmował się tylko logiką, później dowiedziałam się, że głównie poświęcił się filozofii. Poszedł tam, gdzie ja nie zdecydowałam się głębiej zaglądać, w obawie, że moja za mała wiedza zaprowadzi mnie tam, dokąd nie chciałabym zajść…

No i ostatnia, chyba nie najmniej znacząca przyczyna dużej objętości tego listu…

Krzysiu bardzo mi imponował. Pisałam już wcześniej o uczuciowych fermentach w naszej klasie. Był taki czas, że wydawało mi się, że jesteśmy bardzo blisko. Wiele wspólnych przeżyć, zajęć, wspólne imprezy to bardzo nas zbliżało. Do dziś dziwię się jak udawało mi się analizować swoje uczucia i kto kierował moim losem. Wiedziałam, że jestem na początku nauki życia. W tym czasie łatwo się „ zakochiwało” i „odkochiwało”. Wiedziałam, że coś „wisi w powietrzu”, a może to tylko było moje odczucie. Spotykaliśmy się tylko w większej grupie, żadnych wyznań czy aluzji. W najmniejszej grupie, o ile mnie pamięć nie myli byliśmy na operze „Eugeniusz Oniegin” z Jasiem i chyba Basią… Wszystko byłoby dobrze, ale mój analityczny umysł mówił mi, że w obecności Krzysia staję się kimś innym, chcę się wydawać kimś innym. Nie czułam się z tym najlepiej, więc zatrzymałam się na tym etapie. Czy on czuł to samo, czy wystraszył go mój braciszek – kiedyś przyjechali z Jasiem do mnie, brat otworzył drzwi, zobaczył ich i z miejsca wypalił: No, to który ją bierze… – tego nie wiem, w każdym razie pozostaliśmy na etapie koleżeństwa.

Nie żałuję tego. Krzysiu ma wspaniałą żonę i dzieci, ja najlepszego w świecie męża, co jednak nie przeszkadza, że wspominam go z dużym sentymentem…

Tak więc, przegląd zakończony. Może życie nie jest takie, jakiego spodziewaliśmy się kończąc nauki, ale na pewno jest ciekawe i myślę, że nie najgorsze…

Uff… chyba na tym powinnam zakończyć. Chciałabym opisać jeszcze wycieczki szkolne, ale trochę mi się plącze, co i kiedy, lepiej zrobiłby to aktualny posiadacz archiwum klasowego, bo mnie kojarzą się poszczególne elementy. Chyba jak zwykle najlepiej pamiętam pierwszą wycieczkę trzydniową w Góry Świętokrzyskie, więc może następnym razem coś o tym skrobnę…

Na razie E.

Liceum + P.S.

Zaczynam od P.S.

Odezwał się do mnie Ryś i udostępnił swoje jak to określił „normalne ”  opowiadanie. Przeczytałam, bardzo dobre i na dodatek jest to literatura wyższego sortu /sort to ostatnio modne określenie/. Więc uzupełniam gwoli sprawiedliwości. I obiecuję poczytać więcej…

Drogi E.

Franek siedział po drugiej stronie klasy. Mieszkał w internacie, potem dojeżdżał kilkadziesiąt kilometrów. Raczej nie udzielał się w przedsięwzięciach klasowych, był zapalonym kinomanem. Zdarzało się, że po zajęciach z fizyki, kiedy wracaliśmy z Uniwersytetu do szkoły, Franek zbaczał do kina studyjnego, które znajdowało się na tej samej ulicy co szkoła. Trochę byłam zaskoczona, gdy na balu maturalnym Franek zaprosił mnie do tańca i prawie nie odstępował. Wytłumaczyłam sobie, że skoro w klasie jest tak mało dziewczyn / a nie praktykowało się zapraszania osób spoza szkoły na bal/, to musiał zadbać o towarzystwo. Niezależnie od powodu sprawił, że bawiłam się wyśmienicie i zawsze byłam i jestem mu za to wdzięczna.

Nie pamiętam, czy przed zakończeniem szkoły, czy po w jakiejś chwili wybraliśmy się na herbatę do cukierni z Frankiem i Jasiem. Przez dwie godziny z Jasiem opowiadaliśmy różne wydarzenia z biwaków i obozów harcerskich w których braliśmy udział – ja w Chorzowie, Jasiu w Katowicach, wspominaliśmy te wydarzenia w których braliśmy udział wspólnie. Franek słuchał cierpliwie, po czym na zakończenie podsumował : -Szkoda, że nie byłem harcerzem…

Studiował budownictwo. Żałuję, że nie mogłam być akurat na tym spotkaniu, które zorganizował Franek w swoim domu w Katowicach, nie poznałam jego żony. Jakieś drobne gesty w czasie następnych spotkań utwierdzały mnie w przekonaniu, że jest dobrze wychowanym, rozsądnym i godnym zaufania człowiekiem. Kiedy na ostatnim spotkaniu poznałam jego siostrę i jej rodzinę upewniłam się, że Franek jest człowiekiem przez duże C.

Jasiu… Należał do „słońc” . Był harcerzem i turystą. Bardzo lubiłam jego sposób wypowiadania się, specyficzną filozofię, humor. Zbliżała nas działalność w harcerstwie, biwaki, obóz, zbiórki. Miał w sobie to coś, co trudno mi nazwać, ale co przyciągało do niego ludzi, sprawiało, że dobrze się czułam w jego towarzystwie. Świetnie parodiował I sekretarza PZPR, wtedy już byłego, Gomułkę. Czasem na przerwach wypowiadał się w ten sposób budząc naszą wesołość. Jaś miał też zabawne pomysły. Często opowiadał, że jego dziadek był maszynistą kolejowym i on chciałby mieć lokomotywę. W końcu dał do gazety codziennej ogłoszenie w dziale ogłoszeń drobnych ;”Lokomotywę TKt -48 kupię” . Chętnego do sprzedaży wtedy nie znalazł, ale pewien odzew był. W tygodniku „Przekrój” na ostatniej stronie zamieszczano różne ciekawostki, często też ogłoszenia z komentarzami. Ogłoszenie Jasia zamieszczono z pytaniem „A dworzec pan masz?” Wtedy, w latach 70-tych nie przypuszczaliśmy, że nadejdą takie czasy, że nie tylko można będzie kupić sobie lokomotywę, ale i samolot wylicytować na aukcji…

Jan z Tadkiem przewędrowali chyba wszystkie polskie łańcuchy górskie, efektem jednej z wędrówek była organizacja obozu harcerskiego, wędrownego, jednego z najlepszych w których miałam okazję uczestniczyć. Gdzieś tak chyba w drugiej klasie, mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat, w powietrzu zawisło zainteresowanie płcią przeciwną. Rodziły się sympatie, próby „zakochiwania”, próby zainteresowania sobą pojedynczej osoby, przymierzanie do bycia we dwoje. Pewnego razu Jasiu zwierzył mi się, że bardzo podoba mu się pewna koleżanka. Próbowałam ją wybadać, ale zdecydowanie nie była zainteresowana. Odeszła z naszej klasy do klasy równoległej w swoim mieście, ale do dziś nie jestem pewna, czy zainteresowanie nią nie skłoniło Jasia do wybrania zawodu lekarza / jej ojciec był lekarzem i ona też podobno wybrała medycynę/. W każdym razie historia nie miała dalszego ciągu.

Co jakiś czas spotykaliśmy się na wyjazdach klasowych. Zmienił się w tym czasie ustrój w naszym kraju, warunki pracy. Na przedostatnim spotkaniu zastanawiałam się, czy zmienił też się Jasiu. Czy to, że zmuszony był prowadzić działalność na własny rachunek nie wpłynęło na jego poglądy i życie. Nie umiem zapomnieć mu słowa „pieniąchy”. Na ostatnim spotkaniu go nie było, więc nie mogłam poczynić dalszych obserwacji.

Pozostała jeszcze jedna osoba, ale to wymaga więcej miejsca, więc może dalej w następnym liście…

Pozdrowienia E.

Liceum. Dalej koledzy… /dwa listy/

Drogi E!

Teraz powinien być ciąg dalszy o kolegach licealnych, ale najpierw mała dygresja.

Uświadamiam sobie, jak mało wiem o ludziach, których spotykałam w swoim życiu. Młodość to czas, który nas kształtuje, ludzie, którzy nam towarzyszą w życiu pomagają nam zrozumieć siebie, wpływają na nasze poglądy, dają obraz świata w jakim żyjemy. O kolegach z klasy, z którymi spędziłam było nie było cztery piękne lata życia także wiem niezbyt dużo, wiele wspólnych wydarzeń zatarło się w pamięci, pozostał zarys charakterów, jakieś być mało istotne dla innych szczegóły. No cóż, uświadamiam sobie teraz, że o najbliższych, z którymi spędziło się o wiele więcej lat też wiele nie wiemy. Każdy człowiek, nawet najbliższy stanowi tajemnicę. I to jest piękne, szczególnie jeśli po wielu latach potrafimy stale odkrywać w najbliższych coś nowego i dobrego.

Teraz chaotycznie, jak mi się przypomni. Pierwszy w alfabecie był Witold. Na początku sprawiał wrażenie typowego prymusa: siedział w pierwszej ławce, zawsze przygotowany, w przedmiotach ścisłych był o wiele lepszy od większości z nas. To on rozwiązał matematycznie pierwsze zadanie z fizyki / chyba o tym pisałam/. Matematyka była jego pasją, drugą była muzyka. Jego ojciec wykładał na Akademii Muzycznej , a Witek uczył się popołudniami w średniej szkole muzycznej. Szkołę muzyczną skończył o rok, lub dwa lata wcześniej, a przed dyplomem ćwiczył nawet na lekcjach w ogólniaku, grając „na sucho” pod blatem stolika szkolnego. Nadwyrężył sobie z tego powodu łokieć i przez pewien czas chodził do szkoły z ręką na temblaku. Należał do tych, którzy uczyli się w podstawówce przy liceum. Na pierwszych zajęciach pani wychowawczyni zaproponowała go na funkcję przewodniczącego samorządu klasowego. Nie był jednak typem społecznika, a druga szkoła pochłaniała go tak, że nie miał czasu na inne działania. Gdy poznaliśmy się lepiej zrezygnował z funkcji. Ukończył studia matematyczne i uzyskał stypendium w Kanadzie. Wyjechał tam na pewien czas i pozostał. Z opowiadań kolegów wiem, że różnie mu się wiodło, ale osiągnął pozycję zawodową w informatyce, założył rodzinę. Bardzo miło było się potkać poprzez Skype’a na którymś spotkaniu klasowym.

Drugi Witek również pasjonował się muzyką, ale innego rodzaju – był członkiem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. No i oczywiście był dobrym matematykiem – został profesorem uniwersyteckim w Katowicach, a później w Zielonej Górze. W życiu prywatnym był chyba najbardziej niekonwencjonalnym członkiem naszej klasy, poczynając od zmiany nazwiska w trakcie liceum, poprzez najwcześniejsze /choć wcale nie tak wczesne/ ojcostwo do najpóźniejszego ojcostwa. To chyba największe zawirowania rodzinne wśród moich kolegów z klasy. Na szczęście jesteśmy beznadziejnie staroświeccy i uporządkowani. Przynajmniej tak mi się wydaje…

Profesorem został też Tomek, o którym już wspomniałam. Zrealizował swoje plany życiowe, zrobił karierę uniwersytecką, wykłada matematykę na różnych światowych uniwersytetach, ale nie jest zbyt towarzyski, rzadko brał udział w spotkaniach klasowych /o ile brał, bo nie wbił mi się w pamięć/.

Inną karierę zrobił kolega Ryszard. Jest doktorem fizyki, ale bardziej stał się znany jako pisarz. Wydał chyba trzy tomiki z opowiadaniami. Kiedyś próbowałam przeczytać jedno z nich, ale wydało mi się zbyt „przeintelektualizowane”. Powołania na autorów, których nie znałam, słownictwo zbyt specjalistyczne… Nie dorosłam do takich rozważań… Za to ostatnio poznałam kilka drobiazgów, które opublikował na blogu. Czyta się całkiem nieźle. Nie ma to jak krótkie formy…W każdym razie działa w kulturze „wyższej”, zajmuje się filozofią.

Na dziś tyle, muszę się zastanowić kogo „obsmarować „ w dalszej kolejności.

Pozdrawiam Ellani.

Drogi Przyjacielu!

Zrobiłam rachunek, listę obecności naszej klasy, by przypomnieć sobie o kim jeszcze nie pisałam. Jeszcze trochę zostało…Więc do dzieła…

Karierę akademicką wybrało więcej osób. Piotr, który w szkole pozostawał jakby w cieniu Tomka, którego był kuzynem, zrobił habilitację i został wykładowcą akademickim /matematyka/ nie tylko na macierzystym Uniwersytecie Śląskim. Wykładowcą fizyki został Jacek. Jacek przyszedł do naszej klasy jako wybitny chemik. W drugiej klasie liceum brał udział w ogólnopolskim finale Olimpiady Chemicznej, jednak ostatecznie wybrał studia z kierunku fizyka. Z Jackiem wiąże mnie wspomnienie. W trzeciej klasie, chyba na zakończenie mieliśmy pisać duży sprawdzian. Ponieważ wykładowcy zdawali sobie sprawę z różnic poziomów wiedzy wśród uczniów, a także z trudności materiału, postanowili dopuścić do pisania sprawdzianu parami. Szczęśliwy los sprawił, że miałam za partnera właśnie Jacka… Byłam dobrą sekretarką… Dostałam czwórkę.

Pracę w szkole wyższej w Kielcach podjął też po studiach Kaziu. W latach szkolnych oprócz nauki zajmował się też pisaniem wierszy. W trzeciej klasie napisał trzecią część „eksperymentiady”. Ponieważ nie brał udziału w kilku ostatnich spotkaniach klasowych tłumacząc się odległością zachęcaliśmy go, by zorganizował spotkanie gdzieś bliżej Kielc. Nadal czekamy….

Pierwszym, który zrobił międzynarodową karierę, był Adam. W szkole uznawany był za „enfant terrible” /chyba tak się to pisze/. Syn znanego pianisty także wcześniej chodził do podstawówki przy naszym liceum. Koledzy twierdzili, że słucha tylko ojca i tylko przed nim czuje respekt. Nie pamiętam większych problemów z nim związanych, ale trochę charakteryzuje go taka sytuacja. Na jednej z wycieczek w trakcie ogniska wykonywaliśmy różne zadania. Koledzy wymyślili, że Adam ma przedstawić nam scenkę tłumaczenia się przed nauczycielem z braku zadania domowego. Mieliśmy dużo radości, a Adam popisał się niebywałą fantazją. I jeszcze to: Matura z języka pisemnego obejmowała pisanie wypracowania na zadany temat. Nasza profesorka stwierdziła, że według niej wypracowanie na ocenę bardzo dobrą powinno zajmować 6 do 8 stron, na dobrą do 10 stron, a 12 to o wiele za dużo. Adam napisał podobno 18…. Ale maturę zdał. Ukończył studia, ale głównym jego zajęciem stała się gra w brydża. W tym sporcie został arcymistrzem światowym, brał udział w wielu międzynarodowych zawodach.

Trochę wiem o Grzesiu – spotkaliśmy się na spotkaniach klasowych. W czasie ostatnich spotkań lepiej poznałam też Wojtka. W szkole Wojtek siedział po przeciwnej stronie klasy, należał do tych dojeżdżających z daleka, w pierwszej klasie mieszkał w internacie. Nie mieliśmy zbyt dużo kontaktów. Na spotkaniach dowiedziałam się o nim więcej. Jest zapalonym fotografem, dokumentował nasze spotkania,

Na koniec zostawiłam tych, których poznałam lepiej, z którymi miałam większy kontakt lub wspominam najczęściej. Sądzę, że zajmie to więcej miejsca, więc rozpocznę w następnym liście.

Pozdrawiam więc.

Ellani.

Liceum – plama

List 23                                                                                                           25.09.2018

Witaj Powierniku!

Jak wspomniałam w poprzednim liście, nasza wspaniała, cudowna klasa ma też czarną kartę. Karcie tej na imię Olek.

Olek przyszedł do naszej klasy w drugim roku. Było to o tyle dziwne, że przecież wszyscy zdawaliśmy dodatkowe egzaminy do klasy, a program różnił się od programów innych klas licealnych. Olek był też rok młodszy od nas. Klasa była już zgrana, koleżeństwa i przyjaźnie pozawierane i trudno było się włączyć w już działający organizm. Poza tym charakterystyczny profil twarzy i krótkie nazwisko dawały pole do żartów i karykatur. Znalazło się kilku uczniów, którzy to wykorzystali. Sytuacja była podobna jak w pierwszej klasie z Haliną, chociaż żartownisiami byli inni. No i zakończyła się inaczej. Żarty trwały przez rok i drugi, w pewnym momencie dziewczyny uznały, że to za długo i zwróciły się do Olka, by zaprotestował. Niestety, Olek zamknął się w sobie, udawał, że zaczepki go nie dotyczą. Ponieważ siedział w drugim rzędzie ławek, a kolegowało się najczęściej z najbliższymi sąsiadami, nie zwracałam również na niego większej uwagi. Teraz myślę, że musiało być mu ciężko, był samotny, a może też miał charakter samotnika. W każdym razie nie pojawił się na żadnym spotkaniu klasowym, które organizowano co pięć lat. Z internetu wiem, że został profesorem w Krakowie, ale w żadnym życiorysie nie przyznawał się do nauki w naszej klasie. Na każdym spotkaniu klasowym wspominaliśmy Olka, chłopcy składali samokrytykę, ale wtedy nikt nie był w stanie przewidzieć przyszłości.

Myślę, że gdyby Olek głośno zaprotestował sytuacja byłaby inna, chłopcy potraktowaliby go jak kolegę i może odnalazłby się w naszej klasie. Po tylu latach wciąż mnie to dręczy.

Nie wiem, o kim następnym napisać. Czy w kolejności alfabetycznej, czy pisać najpierw o tych, których zapamiętałam najlepiej lub na odwrót, najmniej mam o nich do powiedzenia. Chyba zacznę od tych, którzy już od nas odeszli. Najwcześniej straciliśmy Jurka. Jurek mieszkał w Chorzowie tak jak ja, ale po drugiej stronie miasta. Miał skrajnie różne zainteresowania – język polski i matematyka. W czwartej klasie przeprowadzał ankietę wśród kolegów, czy ma iść na polonistyką czy na matematykę. Nie wiem jakie były wyniki ankiety, ale wybrał matematykę.

O ile dobrze pamiętam, w czwartej klasie był przewodniczącym naszej klasy.

Drugiego żegnaliśmy Henia, a właściwie ojca Artura- nasz kolega Henio wybrał życie kapłana – początkowo studiował na Śląskim Seminarium Duchownym, ale po trzecim roku i obowiązkowym wtedy roku ”praktyki robotniczej” wstąpił do zakonu franciszkanów, tam po roku nowicjatu kontynuował naukę i został wyświęcony na kapłana zakonnego. Henia znałam dosyć dobrze, bo siedział ławkę przede mną, ale przede wszystkim dlatego, że mieliśmy wiele innych wspólnych spraw, a należałam do osób, które obdarzył zaufaniem.

By to zrozumieć, trzeba przypomnieć czasy, w jakich żyliśmy. Oficjalna propaganda promowała laickość, władze robiły dużo, by zwalczać Kościól i objąć „rząd dusz”, ale musiały zwracać uwagę na opór, więc działania były niezbyt widoczne. Słyszało się to i owo, ale nie było wtedy zbyt dużo dostępu do mediów niezależnych. W każdym razie wiedzieliśmy, że często zdarzało się, że ktoś chętny do seminarium miał problemy w szkole, nie zdawał matury i nie mógł kontynuować nauki. Być może z tego powodu Henio skorzystał z możliwości nauki w innym mieście, gdzie nie był tak znany z kontaktów z kościołem. Podejrzewam, że z tego powodu grał rolę klasowego wesołka i zainteresowanego dziewczynami. Na pierwszej klasowej wycieczce sobotnio – niedzielnej / wtedy dyrekcja nie była zbyt chętna do udzielania wiele zwolnień z lekcji/ upierałyśmy się z koleżanką Elą by zrobić przerwę na udział w mszy św. Kiedyś Ela opowiedziała mi jak rodzina zdobywa obrazki, które jej brat po święceniach kapłańskich będzie rozdawał wiernym. Nasza postawa sprawiła, że Henio powiedział nam o swoich zamierzeniach. Utrzymywaliśmy to w tajemnicy ponad dwa lata. Chyba więcej osób o tym wiedziało, ale oficjalnie Henio wybierał się na socjologię. No i po zakończeniu drugiej i trzeciej klasy chodziliśmy razem na rurki z bitą śmietaną albo lody. Pamiętam jeszcze dylemat moralny Henia po pierwszej dwudniowej wycieczce klasowej – kilku chłopców postanowiło złożyć się na butelkę wina . Henio tłumaczył, że musiał się dołożyć, aby nie wyjść na kapusia…

Po maturze odbywał się w szkole bal maturalny. Przed balem mieliśmy okazję obejrzeć nasze świadectwa maturalne – wyniki znaliśmy wcześniej – po czym oddawaliśmy je i szkoła wysyłała je do wybranych uczelni razem z wszystkimi potrzebnymi dokumentami. Henio poszedł do pani wychowawczyni i poprosił o świadectwo. Przyznał się, że chce pójść do Seminarium Duchownego. Wychowawczyni była w tym czasie sekretarzem partii w szkole – nauczyciele musieli w większości zapisać się do partii – ale stwierdziła:” Jutro wyjeżdżam na dwa tygodnie, a potem niech się dzieje co chce…” Po jakimś czasie Henio, już jako kleryk, odwiedził szkołę i tak opowiedział o spotkaniu z Panią wychowawczynią: „Powiedziała mi, że nie jest już sekretarzem i nawet się z tego cieszy…” Była wspaniałym człowiekiem. Henio po trzech latach seminarium i obowiązującym wtedy roku pracy fizycznej – wstąpił do zakonu franciszkanów i ukończył seminarium zakonne. Przyjął imię zakonne Artur. Już w czasach licealnych chorował na serce i serce odmówiło mu posłuszeństwa przed ukończeniem pięćdziesiątego roku życia.

Ostatni odszedł Jacek T, czyli połowa firmy To&To, działającej w naszej klasie. Firma działała raczej werbalnie i poprzez reklamę – czym właściwie miała się firma zajmować tak do końca nie wiem. Pamiętam tylko logo: To& To Company, które pojawiało się na zeszytach, linijkach, gazetce ściennej itp. / Wtedy nie znaliśmy pojęcia „logo” – był znak, symbol graficzny /. Jacek był jednym z żartownisiów, którzy wymyślali przeróbki nazwiska Olka, a później na każdym spotkaniu klasowym kajał się i przepraszał, w każdym razie też leżało mu to na sercu. Po studiach wybrał pracę w kopalni, by szybciej przejść na emeryturę – jak twierdził. Czas na emeryturze poświęcał na granie na giełdzie i operacjach bankowych, co było w tym czasie nowością w naszym kraju. Ostatni raz spotkaliśmy się chyba w Kudowie, na kolejnym spotkaniu klasowym bodajże 40 lat po maturze. Wtedy stwierdziłam, że po tylu latach nasze charaktery nic a nic się nie zmieniły, Jacek pozostał takim, jakim zapamiętałam go ze szkoły.

Teraz o drugiej części firmy To&To, czyli Tadku. Tadek był już w pierwszej klasie bardzo wysokim i spokojnym chłopakiem, harcerzem i zapalonym turystą. Nade wszystko lubił i nadal chyba lubi wędrówki po górach. Przemiany gospodarcze po zmianie ustroju zmusiły go rzeczywiście do założenia firmy, ale jego partnerem został inny kolega z klasy, Marek. Z tego co sobie przypominam, po latach partnerstwa stali się również rodziną za przyczyną swoich dzieci.

Marek był osobistością naszej klasy. Także wysoki i spokojny cieszył się autorytetem nie tylko wśród uczniów, ale i nauczycieli. Został przewodniczącym samorządu klasowego, organizował wycieczki, załatwiał sprawy z nauczycielami. Myślałam, że byłby dobrym politykiem, ale chyba „władza klasowa” dała mu w kość, a może po prostu jest zbyt uczciwym i odpowiedzialnym człowiekiem i do polityki go nie pociągnęło. Pociągała go praca naukowa, po studiach rozpoczął pracę w instytucie badawczym, ale przemiany polityczno – gospodarcze zmusiły go do zajęcia się czymś innym. W czasach szkolnych prowadził drużynę harcerską w szkole podstawowej, należał do grupy harcerskiej naszej klasy. To na razie tyle na dziś, ciąg dalszy nastąpi… mam nadzieję.

Pozdrowienia E