Liceum – koleżanki

wrzesień 2018

Witaj !

Nie bardzo wiem od czego, albo od kogo zacząć. Chyba od koleżanek, bo z nimi miałam najwięcej kontaktów i jest ich najmniej. Trochę już o nich pisałam. Z dziewięciu, które rozpoczynały naukę w pierwszej klasie do matury dotrwały tylko cztery. Z mojej ławki odeszła pierwsza Ewa, która przeniosła się do klasy równoległej w tej samej szkole. Po pierwszej klasie odeszła również Karolina przechodząc do liceum w Tychach. Kiedyś odwiedziła nas opowiadając ciekawą historię. Otóż w nowej klasie na jakąś imprezę ktoś przyniósł wino o nazwie „Bosco”. Ponieważ zasmakowało im, kilka osób założyło nieformalny klub Bosco – zbierali butelki po tym winie. Gdy już opróżnili osiem butelek, jakiś „życzliwy” gdzieś doniósł i musieli się tłumaczyć milicjantom wyjaśniając zasady klubu. Nie była to żadna akcja polityczna, ale komuś się taką wydała.

Nie pamiętam, kiedy odeszła Irena – czy po pierwszej klasie, czy po drugiej, kiedy odeszło chyba najwięcej uczniów. Mówiąc szczerze też byłam bliska odejścia. Wtedy mieliśmy problemy z matematyką i fizyką, ja miałam problemy z biologią i liczyłam, że na świadectwie końcowym będę miała trzy oceny dostateczne. Gdy przed końcem roku wspomniałam wychowawczyni, że też chcę odejść, ta stwierdziła: Ty, przecież należysz do przodujących uczniów, nie ma mowy.” Okazało się, że nauczyciele akademiccy uznali, że w „normalnej” klasie mielibyśmy lepsze oceny i podnieśli nam oceny o jeden stopień. Jakimś cudem z biologii też się wybroniłam i pozostałymi na świadectwie oceny dobre i bardzo dobre. Moje koleżanki z ławki Elka i Basia były bardziej konsekwentne i zmieniły klasy – Ela na równoległą w tej samej szkole, a Basia na taką samą w Mysłowicach, gdzie mieszkała. Wydaje mi się, że Ela miała żal do mnie z tego powodu.

Tak więc pozostałam sama z mojej czteroosobowej ławki, a oprócz mnie Mariola, Jadzia i Halina. Wypadło mi być w parze z Mariolą, z którą razem robiłyśmy ćwiczenia w pracowni fizycznej, siedziałyśmy w pracowni geograficznej i innych. Znajomość jednak nie wyszła poza zwykłe koleżeństwo – miałyśmy chyba zbyt różne charaktery i zainteresowania. Jadzia i Halinka od pierwszej klasy zaprzyjaźniły się i stały prawie nierozłączne. Jeśli komukolwiek czegoś w życiu zazdrościłam, to właśnie ich przyjaźni. Jadzia od początku miała konkretne zainteresowania i plany na przyszłość – chciała być architektem, więc dodatkowo uczęszczała na zajęcia z rysunku w Pałacu Młodzieży. Ukończyła studia i pracowała jako architekt – nie wiem, czy zrealizowała swoją wizję tego zawodu, w każdym razie praca pozwoliła jej na realizację swoich pasji – podróży w najdalsze kąty świata. Halina chciała być nauczycielką i też zrealizowała swoje plany życiowe.

W pierwszej klasie Halina stała się obiektem niezbyt wyszukanych żartów niektórych kolegów. Z początku mogło to być przyjęte jako przejaw zainteresowania, ale po pewnym czasie stawało się uciążliwe. Halina starała się dostosować i traktować zaczepki jako żarty, potrafiła śmiać się też z siebie, ale w końcu powiedziała – „dość”. Przed jakąś lekcją wychowawczą wstała i powiedziała głośno, że docinki i zaczepki stają się nudne i nieciekawe, przestaje się jej to podobać i albo chłopcy przestaną tak się zachowywać, albo poruszy tę sprawę w obecności wychowawczyni. Po tym sprawa się zakończyła.

Nawiasem mówiąc, wtedy chyba nauczyłam się, że jeśli nam coś doskwiera, jeśli coś nam się nie podoba, ktoś sprawia nam przykrość, to trzeba spokojnie o tym tej osobie powiedzieć. Ktoś może nie być świadomy, że nas rani.

Kiedyś moja teściowa będąc z wizytą u nas na obozie skarżyła się, że nie chce by jakaś pani zwracała się do niej „babciu”. Powiedziałam jej – To niech mama jej to powie… I niedługo potem teściowa zadowolona opowiedziała mi : – Kiedy pani Krysia zwróciła się do mnie „Babciu” spojrzałam na nią i stwierdziłam, że chyba nie pamiętam takiej dużej wnuczki. – I pani Krysia przeprosiła, zwracając się- Proszę pani. To taka dygresja….

Ta historia jest wstępem do najgorszej, czarnej plamy na honorze naszej klasy, o której nie mogę zapomnieć… ale o tym w następnym liście. Pozdrawiam E.

Liceum – następny wpis

24.06.2018r

Drogi E…

Zgodnie z zapowiedzią teraz co nieco o koleżankach i kolegach. Jak to zwykle bywa w dużej grupie, z niektórymi ludźmi zna się lepiej, z innymi mniej. Na mój własny użytek wyodrębniłam kategorię ludzi „słońc” – czyli takich, wokół ludzie się gromadzą, chcą ich słuchać, mają autorytet.

Spotykałam ich w życiu całkiem sporo.

Jak już kiedyś pisałam, liczba uczniów w naszej klasie bardzo się zmieniała. Pierwsi wykruszyli się po pół roku, inni po roku, a jeszcze inni po półmetku po drugiej klasie liceum. W trzeciej i czwartej klasie zostały już tylko 23 osoby i tyle zdało egzamin maturalny. Z pozostałych, poza jednym wyjątkiem, wszyscy przenieśli się do klas równoległych i nie stracili roku.

Wszystkich wspominam ciepło, z niektórymi udało się kontaktować także po zakończeniu szkoły – początkowo spotykaliśmy się regularnie co pięć lat w różnym składzie, czasem częściej.

Nie mogłam być na wszystkich spotkaniach ze względu na charakter mojej pracy – weekendy w sezonie miałam wszystkie zajęte, ale co pięć lat w jakimś gronie się spotykaliśmy, później nawet częściej. Wtedy też poznawałam kolegów z innej strony, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że charaktery pozostały te same. Czasem zdarzało się, że jakieś stwierdzenie, gest, zachowanie rzucało nowe światło na daną osobę, ale ogólnie mówiąc zostaliśmy generalnie tacy sami jak w czasach licealnych, a koleje życia raczej utwierdzały lub pogłębiały tylko cechy, które w ludziach tkwiły.

17.09

Zaczęłam pisać i przerwałam na długi czas. Sezon letni był dosyć trudny, potem nie umiałam zebrać się w sobie. Trochę mi przeszedł zapał. Znowu zaczęłam oglądać „Grzech Fatmagule”, bo mam nadzieję, że trochę zeszłorocznego entuzjazmu powróci. Staram się nie stracić nic z tego co udało mi się osiągnąć przez ubiegłe dwa lata.

Poza tym staram się uporządkować wspomnienia i przypomnieć dawne lata, by móc jak najlepiej wszystko opisać – no i przekonałam się, jak mało wiemy o innych lub jak mało pozostaje we wspomnieniach. Okruchy pamięci, słowa, wrażenia , po czterech latach wspólnego spędzania czasu na lekcjach, przerwach i wycieczkach tak mało zostało.

Trochę więcej mogę powiedzieć tylko o kilku osobach, a i tak nie wiem, czy to prawdziwi oni, czy tylko moje wrażenie. Prawdą jest to, co usłyszałam z ust Fatmagule, że „wszyscy jesteśmy zamkniętą księgą, a przyjaciele mogą co najwyżej odczytać tytuły niektórych rozdziałów tej księgi,,,”. Poza tym staram się uporządkować wrażenia i wspomnienia, a to wcale nie takie łatwe. No i…usiłuję przypomnieć sobie wszystkie nazwiska kolegów i ciągle mi kogoś brakuje.

W końcu udało mi się przypomnieć wszystkich, którzy zdali maturę i większość tych, którzy odeszli wcześniej do klas równoległych – i Janusza, który jedyny nie uzyskał promocji w drugiej klasie i odszedł do szkoły bliżej miejscowości w której mieszkał.

Niestety, kilka osób już odeszło. To najsmutniejsze okazje do spotkań, ale wiadomości są przekazywane i większość z nas pojawia się tam, tak jak spotykaliśmy się z okazji ślubów wiele lat temu. Nie ma Jurka, Jacka T i Henia, pożegnaliśmy też naszą panią wychowawczynię. Teraz mieszkam dość daleko i niewiele wieści do mnie dociera, ale wspomnienia wracają.

Ciąg dalszy w nowym liście…

Do następnego razu

E.

Liceum raz jeszcze c.d

List 20 10.06.2018

Drogi E.

Teraz ciąg dalszy ględzenia o szkole, bo skoro zaczęłam…
Następnym przedmiotem nauk zapamiętanym była geografia. Może nie ze względu na treści, ale przez to, że uczyła nas jej nasza wychowawczyni, pani Zofia Ł. Przez kilka miesięcy była chora i wtedy mieliśmy zastępstwo z inną panią. Wtedy wypadała geografia Polski, regiony, przemysł, rolnictwo itp. Pani zastępczyni wychodziła z założenia, że nie warto uczyć się tego, co jest, ale jakie są perspektywy rozwoju poszczególnych branż. Wtedy były lata siedemdziesiąte, Polska zgodnie ze sloganami rządzącej partii „rosła w siłę”, a więc perspektywy w każdej dziedzinie i na każdym polu były świetlane… . Ten dział był bardzo łatwy do uczenia. Nasza pani wymagała od nas większej wiedzy, szczególnie znajomość mapy świata – nazwy mórz, wysp, rzek, gór, państw i ich stolic. Patrząc z perspektywy lat, wiedza ta się przydaje, choć nazwy i granice się częściowo pozmieniały. Świat się zmienił, technika, rzeczy codziennego użytku stają się podobne, wręcz często jednakowe, a ludziom tak trudno się porozumieć…
Wracając do geografii – najgorsza do nauki była Afryka – tyle państw i tyle stolic. Kiedyś pani zagięła nas każąc szukać wyspy Formoza, a to był Tajwan. Wtedy mało się zwiedzało, mało kto miał możność wyjechać poza granice kraju, więc uczyło się z ciekawością. Nauka geografii trwała trzy lata. W czwartej klasie kontakty z wychowawczynią mieliśmy tylko na tzw. godzinach wychowawczych, w trakcie których załatwiało się sprawy bieżące, jakieś składki, omawianie wycieczek, oczywiście omawianie zachowania uczniów, szczególnie po większych wybrykach. Kiedyś w ramach eksperymentu sami sobie wystawialiśmy oceny z zachowania /była taka ocena na świadectwie/. Oceniało się nie tylko postawę na lekcjach czy przygotowanie do zajęć, ale dodatkowe punkty dostawało się za tzw. prace społeczne i przynależność do organizacji. Kilka osób zapisało się do organizacji ZMS/związek młodzieży socjalistycznej/ , część należało do ZHP, a kolega Witek w rubryce „przynależność do organizacji” wpisywał PSJ, czyli Polskie Stowarzyszenie Jazzowe… O tych sprawach napiszę może osobno.
W ostatniej , czwartej klasie przekonaliśmy się, jak wiele pani profesor o nas wiedziała, znała nasze środowiska i charaktery. Gdy patrzę na to z perspektywy lat, wydaje mi się, że prowadzenie naszej klasy to było wyzwanie. Klasa jakby elitarna, wielu rodziców zaliczało się do osób znanych, zasłużonych w środowisku. Na początku profesorowie starali się „sprowadzić nas do poziomu”, ale ja nie zauważyłam, by ktoś wynosił się nad innych z powodu rodziców. Byliśmy normalnymi, wesołymi młodymi ludźmi.
I jeszcze kilka przedmiotów nauczania, które zapadły mi w pamięć. W pierwszej klasie mieliśmy do wyboru lekcje plastyki lub lekcje muzyki. Wybrałam plastykę. Było to niewiele godzin i trudno było znaleźć nauczyciela plastyki, więc mieliśmy po kolei trzech. Pierwsza była pani, która starała się nauczyć nas czegoś według programu, omówiła z nami style w sztuce starożytnej, a poza tym rozwijała w nas wyobraźnię plastyczną każąc nam malować np. uczucia, burzę itp. Prowadziła nas też do galerii działających w Katowicach prowokując nas do dyskusji o stylach malarzy, których prace oglądaliśmy. Nawet, gdy już nas nie uczyła chodziliśmy od czasu do czasu do galerii. Było ciekawie, ale krótko. Po niej był pan, artysta plastyk, prowadzący również pracownię metaloplastyki w pobliskim Domu Kultury. Byliśmy tam dwa razy, próbując naszych sił w tej dziedzinie. Pamiętam, że na jego lekcjach szkicowaliśmy postać ludzką. Też uczył nas krótko. Ostatnim nauczycielem był starszy pan, artysta malarz, którego prace czasem były obecne w galerii. Niestety, wtedy uważałam, że nie były nowatorskie i ciekawe – malował portrety w tradycyjnym stylu. Trochę nam opowiedział o artystach baroku, więcej nie zdążył, bo klasę „sprofilowano”, czyli zdecydowano, że nie musimy poświęcać się nauce mniej ważnych przedmiotów na rzecz matematyki i fizyki.
W drugiej albo trzeciej klasie wprowadzono nam eksperymentalnie przedmiot pod długą nazwą ”Przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej”, którą zmieniliśmy na „Lenin a sex”. Nie było nauczycieli o tej specjalności, więc przedmiot prowadziła pani od polskiego. Na wstępie zapowiedziała, że nie jest specjalistką, więc jeśli zgłosimy zapotrzebowanie na tematykę dotyczącą życia seksualnego to znajdzie kogoś do poprowadzenia takich zajęć. Postanowiła, że będziemy dyskutować o naszych wyobrażeniach życia rodzinnego, typach rodzin, postawach poszczególnych członków rodziny wykorzystując nasze doświadczenia ale i wiedzę wyniesioną z literatury. Były to zupełnie inne czasy, inna obyczajowość i taka tematyka nam odpowiadała. Zresztą i na tych lekcjach, a nie było ich dużo w programie, wywiązywały się burzliwe dyskusje. Zapamiętałam szczególnie jedną, gdy mówiliśmy o naszych wizjach przyszłości. Kolega Tomasz stwierdził, że najpierw studia, kariera naukowa, dopiero, gdy już osiągnie stosowny status pomyśli o małżeństwie i rodzinie. Niektórym nie podobało się takie wyrachowanie, innym tak i dyskusja się rozwinęła nie tylko na lekcji. /Po latach okazało się, że Tomasz zrealizował swoje zamierzenia i plany…/
O „tych innych sprawach” nie mówiło się głośno, nie było takiego dostępu do wiedzy jak obecnie. Zresztą ja byłam wychowywana w rodzinie tradycyjnie katolickiej, a i temperament nie skłaniał mnie do niczego więcej niż marzenia o porozumieniu dusz. Co prawda wtedy do kin wszedł film „Seksolatki”, gdzie próbowano poruszać ten temat – nawet wybraliśmy się na niego w kilkuosobowej grupie- ale nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Nie wiem jak inni, szczególnie chłopcy, odnosili się do tych spraw, chyba szczytem rozpasania było przeczytanie fragmentów „Kochanka Lady Chatterley” (chyba tak brzmiał tytuł) zamieszczonych w czasopiśmie „Literatura na świecie” – dosyć trudno dostępnym. Tak, że ani Lenin, ani sex…
No i ostatnim przedmiotem było oczywiście wychowanie fizyczne, prowadzone przez panią profesor. Nie byłam szczególnie sprawna, ale lubiłam ćwiczyć, lubiłam się zmęczyć i starałam się nie opuszczać tych lekcji. Przez jakiś czas chodziliśmy na zajęcia na basenie kąpielowym, gdzie nie umiejący pływać uczyli się, niestety, ja już umiałam utrzymywać się na wodzie, więc nie pływam stylowo, ale i nie tonę.
Po wielu latach zastanawiam się, co pozostało z wiedzy i doświadczeń życiowych z okresu szkoły średniej. Na pewno coś pozostało, choć w tej chwili trudno powiedzieć jaką część wiedzy zawdzięczam liceum, a jaką pozostałym okresom życia. W każdym razie był to ważny czas, poznawanie świata i ludzi, zdobywanie doświadczeń życiowych.
W następnym liście postaram się napisać coś więcej o koleżankach i kolegach…

Pozdrawiam Ellani.

PS. Przeczytałam ponownie fragmenty o lekcjach szkolnych i przypomniałam sobie o jeszcze dwu przedmiotach nauki i ich nauczycielach. Pierwszym było tzw. wychowanie techniczne, w zamierzchłych czasach / w podstawówce/ zwane pracami ręcznymi. W podstawówce zajęcie te mieliśmy osobno – chłopcy bardziej techniczne, dziewczęta robótki i gotowanie. Jednak chłopcy też mieli elementy gotowania a my prace techniczne – no i w tej dziedzinie często wykazywali się rodzice… W liceum zajęcia były wspólne, przypominam sobie elementy rysunku technicznego, jakieś prace niezbyt ważne, bo dodatkowe dobre oceny można było uzyskać za wpisanie rodziców do Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej /składka roczna 1 zł/, albo szczególnie za przynoszenia materiałów do zajęć. Drugim z przedmiotów było przysposobienie obronne, czyli elementy pierwszej pomocy medycznej, praca z mapą, szkicowanie terenu, strzelanie z KBKS i różne inne ciekawe zajęcia. O ile pamiętam przedmiot rozpoczynał się w drugiej klasie i wtedy uczyła go młoda pani. Dzięki temu drużyna harcerska mogła wypożyczyć sprzęt na manewry techniczno-obronne, biwak, który wymaga osobnego opisu. W następnych klasach uczył nas emerytowany wojskowy, miłośnik szachów, więc na przerwach grał z uczniami. Raz opowiadał o walkach w Bieszczadach w 1947 roku, w których brał udział jako bardzo młody żołnierz. Wtedy w programie kładziono nacisk na zachowanie się w przypadku wybuchu bomby atomowej. Ktoś powiedział, że wtedy trzeba się przykryć białym prześcieradłem i czołgać na cmentarz /to był taki wisielczy żart/. Pan major stwierdził, że nigdy nie należy poddawać się, bo zawsze jeszcze można coś zrobić dla uratowania siebie lub innych, a najgorsze jest nicnierobienie i poddanie się bez walki. Chyba miał rację. To tyle E.

Liceum c,d

List 18 30.05.2018

Miły E.

Znów staram się powrócić do czasów szkoły średniej. Teraz pokrótce o reszcie przedmiotów nauczania i nauczycielach.

Wspomniałam już kiedyś o historii i profesorze X. Historia w szkole podstawowej od czasu przeczytania „Pana Wołodyjowskiego” należała do moich ulubionych przedmiotów. Czytałam dużo powieści i opowiadań historycznych i starałam się porównać z wiedzą naukową – co jest fikcją literacką, a co prawdą. W liceum profesor był bardzo surowy, „starej daty”. Na początku lekcji odpytywał z poprzednich tematów, czasem ironicznie komentując niewiedzę uczniów. Teraz już nie wiem dlaczego, ale ogromnie się go bałam. Pewnego razu po wywołaniu do tablicy i odpytywaniu dostałam trójkę. Było to na początku pierwszej klasy i nie byłam przyzwyczajona i uodporniona na takie oceny. Poza tym, niestety, gdzieś w głębi byłam bardzo wrażliwa i często łzy same, wbrew mojej woli ukazywały się w oczach. Tak też stało się wtedy. Trochę mi to pomogło w następnym czasie, bo często zdarzało się, że po odpytaniu jakiegoś ucznia profesor zwracał się do klasy – ”Czy ktoś chciałby coś dodać?” . Można się było zgłosić i odpowiedzieć z ławki. Po wszystkim profesor oznajmiał, jakie stopnie zapisze również tym, którzy uzupełnili odpowiedź. Starałam się zgłaszać do tych odpowiedzi i chyba już nigdy więcej nie byłam wywoływana do tablicy… Profesor zyskał nasze uznanie, gdy kiedyś przed klasówką z języka polskiego starosta klasy odważył się poprosić go o zrezygnowanie z odpytywania w tym dniu, Profesor zapytał o powód i zakres materiału z polskiego. Były to utwory Mickiewicza -Ballady i romanse, Oda do młodości itp. Zaczął nas odpytywać z polskiego poprawiając z pamięci teksty utworów. Miał ogromną wiedzę i pamięć O tym jak bardzo jestem zestresowana przekonałam się na pierwszej lekcji historii w klasie trzeciej. Po dzwonku poczułam jak cała drżę, czułam każdy nerw w ciele … a tu do klasy weszła pani, zamiast profesora. W trzeciej i czwartej klasie historię wykładała pani, która przygotowała nas do matury – tych, co historię wybrali jako przedmiot egzaminacyjny, w tym mnie, z dobrym skutkiem.

Następnym przedmiotem, który zapisał się w mojej pamięci jest chemia. W pierwszej klasie było bardzo trudno zdobyć podręczniki do wszystkich zajęć. Nie znałam nikogo z klas wyższych, a nowych podręczników było zbyt mało. Starałam się uważać na lekcjach, ale trzeba było rozszerzyć materiał i zrobić zadania. Nie zawsze się to udawało, czasem pożyczałam książkę od kolegów tuż przed lekcjami. Pewnego razu tramwaj się spóźnił i nie zdążyłam. Chemia była na pierwszej lekcji i zostałam wywołana do odpowiedzi. To była pierwsza ocena niedostateczna w liceum i szok. Straciłam serce do chemii. Za to, kiedy pod koniec pierwszej klasy starosta /czyli szef samorządu klasowego/ dzielił podręczniki do klasy następnej i stwierdził „Pierwszy podręcznik do chemii dla Ewy” poczułam się w swojej klasie na właściwym miejscu.

Następnym zapamiętanym przeze mnie przedmiotem nauczania była biologia.

Jedna z pierwszych lekcji, które zapamiętałam do końca życia: Pani profesor postanowiła zrobić powtórkę materiału ze szkoły podstawowej.

„-Powiedzcie mi, jakie są elementy budowy komórki? – Widza programowa podstawówki była bardzo ograniczona. – Ktoś się zgłosił.- Komórka składa się z jądra, plazmy i błony komórkowej.- Z czego jeszcze? … no, kto wie? – Cisza. No, aparat…cisza,,, Golgiego. – Proszę, co jeszcze? – To przecież łatwe… Pani zaczęła cedzić Re..? Reti .. cisza. – Retikulum endoplazmatyczne!

Do dziś dokładnie nie wiem, co to takiego, ale nazwę zapamiętam do końca życia… Jak wielu profesorów, pani od biologii również uważała, że jej przedmiot jest najważniejszy i to co obejmuje program książkowy to za mało. Powinniśmy byli rozszerzać naszą wiedzę korzystając z podręczników akademickich. Gdy w czwartej klasie pani zapytała na jakie kierunki chcemy zdawać na studia, kolega Jasiu nie przyznał się, że wybiera medycynę, bo był świadomy, że wtedy cała klasa musiałaby „przechlapane”, a on nie miałby łatwego życia ani na biologii , ani wśród kolegów. Zresztą zdał na medycynę mimo to i został lekarzem. Podobnym przedmiotem była higiena, ale tylko w jednej klasie i godzina tygodniowo, więc nie odcisnęła się w mej pamięci niczym szczególnym. Trochę dużo się rozpisałam, więc ciąg dalszy w następnym liście…

Pozdrawiam Ellani.

List 16 Lata w liceum c.d.

23 05.2018 list 16

Drogi E.

Skoro zaczęłam, to dalej będę cię zanudzać wspomnieniami szkolnymi. Zresztą i tak nie ma najmniejszej szansy, że to przeczytasz, ale łatwiej mi pisać myśląc o kimś konkretnym.

Jednym z najważniejszych przedmiotów szkolnych był oczywiście język polski. Przez cały okres nauki w liceum wykładała nam ten język bardzo dystyngowana, elegancka pani, świetna polonistka, pani Teresa. Poznawaliśmy literaturę polską w ujęciu historycznym. Najpierw był wykład o danej epoce historycznej, wydarzeniach w Polsce i na świecie i ich odzwierciedlenie w literaturze, a później omawialiśmy dosyć szczegółowo utwory określone w programie. Pani profesor wymagała znajomości utworów i odnalezienia cytatów odpowiednio do tematu zadania. W pierwszej klasie musieliśmy nauczyć się tego sposobu przygotowania do lekcji. Ponieważ, jak o tym wspominałam, mieliśmy bardzo dużo zajęć, nie zawsze wszyscy przygotowywaliśmy się należycie. Pewnego pamiętnego dnia lekcja rozpoczęła się od odpytania wiadomości z poprzednich lekcji i sprawdzeniu stopnia przygotowania do następnych zajęć. Okazało się, że mało kto był przygotowany, pierwsze trzy osoby wyrwane do odpowiedzi wylądowały z ocenami niedostatecznymi. Pogrom zaowocował przeróbką pieśni Kochanowskiego dokonaną przez Krzysia. Przepisałam utwór na gazetkę klasową i zapamiętałam:

Nader niezasłużoną dwóją obdarzony
polecę precz z liceum na dwoje złożony
w ukłonie. Nie chcąc więcej przebywać na ziemi
powieszę się przed szkołą, ponieważ innemi
szkoły wzgardzę i mną tam pogardzą nawzajem
więc czym bym, z praw wyzuty, miał zostać: lokajem?
A zatem przez was umrę, przez was mnie czarnymi
Styks niewesoła zamknie odnogami swymi.
Już mi sznura chropawa skórę z szyi zetrze
będę jak stara szmata powiewał na wietrze.
Długim do szubienicy sznurem przywiązany
nie odwiedzę tez ziemi, gdzie żyły Trojany
O mnie Moskwa się dowie i świat się oburzy,
że tak wiszę miotany wichrem podczas burzy.
O mnie będą pamiętać dzieci oraz wnuki
mówiąc „był u nas w rodzie męczennik nauki”.
Niech na moim pogrzebie żadne narzekanie,
żaden lament nie będzie, ani uskarżanie.
Niech na grobie napiszą dla sromu wiecznego
że przyczyną mej śmierci był stopień z polskiego…”

Piszę to z pamięci, więc może pomyliłam wersy. W tych czasach były tylko cztery oceny szkolne, a najniższa była dwója, czyli niedostateczny.

Poza tym wypadkiem nasza współpraca z panią profesor była owocna. Zdarzało się, że po dziełach literackich głębiej opracowywanych zaczynaliśmy mówić ich tekstami – na przykład wstawał przewodniczący samorządu klasowego i zaczynał „Ja wójt to wama mówię… (Chłopi) , „kto mnie wołał, czego chciał” itp. Dużo czytałam już wcześniej, więc lekcje uczyły mnie dostrzegania w tekście nie tylko fabuły, ale piękna języka, stylu danego autora i problemów poruszanych w dziele.

Przedmiot lubiliśmy o tyle, że wolne lekcje /okienka/ spowodowane np. chorobą lub wyjazdem nauczyciela spędzaliśmy w czytelni szkolnej biblioteki. Pani bibliotekarka przyzwyczaiła się i witała nas -”O, znowu klasa „uniwersytecka” ma okienko?

Kiedyś czytelnia po południu była niedostępna, bo odbywały się w niej zajęcia dodatkowe z języka polskiego, tak zwane kółko polonistyczne, dla klasy czwartej, czyli maturalnej – a my byliśmy wtedy w pierwszej. Kiedy doszliśmy już do czwartej, dowiedzieliśmy się, że w tym roku kółko polonistyczne będzie dla klas pierwszych. Zaprotestowaliśmy i pani profesor stwierdziła, że jeśli będzie chętnych 15 osób, to będzie z nami pracować. Pamiętam, że zapoznawaliśmy się z poezją Rafała Wojaczka, ale nie byłam nią zachwycona. Kiedyś wcześniej przygotowaliśmy wieczór poezji K.K. Baczyńskiego – jego poezja mnie urzekła, szkoda, że zginął tak młodo. Wspólnie dotrwaliśmy do matury i pisemnego egzaminu, który był obowiązkowy dla wszystkich.

W następnym liście ciąg dalszy… Pozdrawiam

Ellani

Liceum cd 2

List 15

Witaj, E!

Dziś ciąg dalszy o latach spędzonych w liceum.

Najważniejszymi przedmiotami były oczywiście matematyka i fizyka. O ile pamiętam, matematyki mieliśmy6 godzin lekcyjnych, a fizyki 5 w pierwszej klasie. Nie uczyli nas profesorowie licealni, lecz asystenci uniwersyteccy, do których zwracaliśmy się: – Pani magister, panie magistrze. Początkowo matematyki uczyły nas dwie panie. Mieliśmy szczęście, bo jedna z nich, pani Urszula, ukończyła liceum pedagogiczne przed studiami matematycznymi, miała praktyki w szkołach i świetnie, ze stoickim spokojem tolerowała albo pacyfikowała wybryki uczniów. No i wykładała dosyć jasno i w sposób dostosowany do możliwości średnich uczniów. Wytrwała z nami do końca szkoły, za co należałby się jej medal.

Druga z pań uczyła nas tylko przez pierwszy rok i nie zdążyliśmy jej tak dobrze poznać. W drugiej klasie naszym drugim nauczycielem został pan, wtedy już z tytułem doktora, Roman. Chyba na wniosek fizyków w programie znalazła się wcześniej analiza matematyczna. Ciągi, szeregi itp. wszystko zrobione było dosyć pobieżnie, przy czym znalazło się wiele twierdzeń, które trzeba było poznać i przyjąć. Przez dłuższy czas lekcje wyglądały jak studia – tezy, twierdzenia i dowody twierdzeń. Oczywiście tak w tej chwili to widzę, bo czasy odległe…

Taki sposób prowadzenia lekcji był „strawialny” tylko dla niewielu, zaawansowanych w matematyce uczniów. Większa część klasy była zmęczona i zagubiona. W tej chwili myślę, że choć z pamięci uleciały twierdzenia, /nie mówiąc o dowodach…/ pozostał podziw dla logiki matematyki, wiedza, że aby czegoś dowieść potrzebne są właściwe założenia i znajomość ograniczeń, czyli określenie dziedziny i przeciwdziedziny funkcji – skąd idę i dokąd chcę zajść.

Po zebraniach rodziców, dyskusjach i zakończeniu tej części programu w trzeciej klasie sytuacja zmieniła się. Następne rozdziały matematyki były bardziej przyswajalne, pan Roman był rzeczywiście wspaniałym matematykiem i chyba zdobył też pewne doświadczenie w nauczaniu młodszych niż studenci, a my trochę podrośliśmy. Wspólnie dotrwaliśmy do końca szkoły, ale i tak najbardziej lubiłam dygresje profesora na przykład jak wypełnia kupony totolotka / przy okazji rachunku prawdopodobieństwa/, mowy „umoralniające / po niektórych wydarzeniach/, wspólne śpiewanie na wycieczkach szkolnych ( o wycieczkach trzeba by napisać chyba kilka osobnych listów) opowiadanie o „Księdze szkockiej” itp. Pozostaje w mej pamięci jako jeden z ulubionych i szanowanych nauczycieli.

Teraz o fizyce…

Program fizyki był naprawdę eksperymentalny i jak dla mnie, nie był to eksperyment udany. Przyjęto założenie, by rozpocząć nauczanie od najmniejszych elementów budowy wszechświata i przechodzić do większych /w ostatniej klasie była astronomia/. Pamiętam pierwsze zadanie domowe z fizyki. Opowiedziano nam o doświadczeniu Thomsona /jakieś cząsteczki gdzieś sobie biegły w urządzeniu, podane były jakieś dane i zadanie brzmiało : obliczyć e do m. W danych nie było żadnego e ani m, o reszcie miałam nie tylko ja blade pojęcie. Zadanie rozwiązał chyba tylko jeden Witold, jak w obliczeniach podał słowa „arcus tangens” wszyscy zaprotestowali, bo tego nie znaliśmy. Do tego uczyło nas czworo nauczycieli – asystentów uniwersyteckich. Często narzekali, że nie posiadamy odpowiedniego aparatu matematycznego by wykonać odpowiednie obliczenia. Teraz sądzę, że powinno się raczej uczyć w kolejności „historycznej”, tak jak ludzkość poznawała zjawiska fizyczne. W biologi istnieje określenie, niestety zapomniałam terminu, że człowiek przechodzi w rozwoju zarodkowym wszystkie etapy rozwojowe istot żywych – od jednokomórkowców. Tak samo chyba wszystko na świecie ma swoją kolejność i czas…

Pewnego razu, chyba w trzeciej klasie pan magister spytał Henia – „Czy ciebie w ogóle interesuje co mówię?” – na to Henio -”nic a nic…” Mina pana magistra zwiastowała burzę. Na szczęście wstał Rysio, jeden z lepszych fizyków, i rzekł – „proszę też nie pytać, kiedy ostatnio miałem w ręce książkę do historii…” Chyba na skutek takich zdarzeń w ostatniej klasie podzielono nas na grupy „fizyków” i „humanistów” , i tak jako humanistka dotrwałam do końca szkoły.

W ramach fizyki też mieliśmy zajęcia z programowania maszyn cyfrowych. Była to całkiem nowa dziedzina, To dzisiaj trudne do wyobrażenia, ale Uniwersytet dysponował jedną maszyną nowej generacji / typ ODRA 1304/ która z oprzyrządowaniem zajmowała całe ostatnie piętro nowego budynku. Maszynę oglądaliśmy przez szybę, dane podawało się za pomocą papierowej taśmy dziurkowanej. Dziurkarki były w osobnym pokoju. Budynek nie był jeszcze wykończony, do użytku oddano tylko część pomieszczeń. Pewnego razu koledzy odkryli, że przez małe okienko można wyjść na dach. W czasie przerw wychodzili/śmy- też raz czy dwa tam byłam/ na dach. Ktoś odkrył, że po dziurkowaniu taśm zostaje dużo drobniutkich kółeczek koloru taśm – różowych i niebieskich. Konfetti świetnie sypało się z dachu szóstego piętra…do czasu, aż ktoś z przechodniów zauważył młodzież biegającą po dachu.

Z lekcji fizyki najbardziej podobały mi się wizyty na uniwersytecie w pracowniach, gdzie przeprowadzaliśmy doświadczenia takie same, jak studenci. Potem niestety trzeba było zapisać dane i wykonać odpowiednie obliczenia. Były to czasy, gdy nie było jeszcze kalkulatorów powszechnie dostępnych, o dostępie do obliczeń komputerowych nie mówiąc. Obliczenia były skomplikowane i długie, a na zakończenie otrzymywało się wynik określający m,in. błąd pomiaru. Teraz już mogę się chyba przyznać, że wkrótce ułatwiałyśmy sobie pracę. Po wykonaniu kilku obliczeń zakładałyśmy wielkość błędu i dopasowałyśmy dane końcowe tak, aby taką wielkość uzyskać, pomijając pośrednie obliczenia. Zaoszczędziło nam to dużo czasu, a naszych rachunków i tak nikt nie był w stanie sprawdzić. Zajęcia w pracowniach zajmowały cztery godziny lekcyjne , a potem trzeba było wrócić do szkoły na następne lekcje. Dosyć często zdarzało nam się spóźniać, a niestety następną lekcją był…

Język angielski.

Liceum do którego uczęszczaliśmy nosiło imię pierwszego prezydenta Niemieckiej Republiki Demokratycznej, komunisty Wilhelma Piecka i jako jedyne w województwie prowadziło naukę języka niemieckiego. Nasza klasa jako jedyna w programie miała naukę angielskiego – motywowano to tym, że większość prac naukowych z matematyki i fizyki jest pisana po angielsku.

Trudno było chyba o nauczyciela na te parę godzin. W pierwszej klasie uczyła nas pani, która dawno już była na emeryturze, nauka polegała na wkuwaniu dialogów z podręcznika, a ponieważ pani niezbyt dobrze widziała, można było czytać z podręcznika przy odpowiedzi. Mimo to trochę nauczyliśmy się podstawowych słówek, jednak nie tyle ile moglibyśmy się nauczyć w innych warunkach.

W drugiej klasie nowa pani była najlepszą nauczycielką – zadawała nam czasem zadania na tematy inne niż w podręczniku, ale przede wszystkim nauczyła nas gramatyki, szczególnie czasów angielskich. Pokazała nam tablicę czasów, co usystematyzowało naszą wiedzę. Niestety, w trzeciej i czwartej klasie znowu uczyła nas inna nauczycielka, też emerytka, podobno uczennica tej pierwszej… W tamtych czasach nie mieliśmy takiego kontaktu z obcymi językami. Język angielski najlepiej znali ci, którzy interesowali się piosenkami, słuchali zagranicznych stacji radiowych.

Naukę języka angielskiego rozpoczęliśmy w liceum. W szkole podstawowej obowiązkowym językiem obcym był rosyjski, którego uczono od piątej klasy. W liceum kontynuowaliśmy naukę. W pierwszej klasie mieliśmy aż trzech nauczycieli, każdy wymagał czegoś innego i miał inny sposób nauczania. Szczególnie przysłużyła się nam pani, która nauczyła nas hymnu Związku Radzieckiego. Na wszelkich wycieczkach szkolnych Jasiu wyciągał kawałek materiału z nadrukowanym portretem W.I. Lenina, wciągaliśmy go na maszt/ jakikolwiek znaleziony patyk/ , śpiewaliśmy „Gimn Sowietskowo Sojuza” i ruszaliśmy na trasę. W następnych klasach mieliśmy nauczycieli co rok innego, ale byli to bardzo dobrzy nauczyciele, często przenosili się jako lektorzy na wyższe uczelnie. Czytaliśmy artykuły w czasopismach po rosyjsku, ale i tak kontaktu z językiem zbyt dużo nie mieliśmy.

Rozpisałam się, ciąg dalszy nastąpi….

Pozdrawiam Ellani

Lata w liceum

Listy do E.

list 14

…Nadszedł pierwszy dzień w nowej szkole. Przywitałam go z ciekawością, ale i obawami. Nowy nieznany świat. Pierwszy miesiąc był szokiem i czasem szybkich zmian. Dotychczas byłam najlepszą uczennicą w podstawówce, w środowisku które dobrze znałam. Tu czułam się „inna”. Jedną z pierwszych barier do pokonania była bariera językowa. W domu mówiło się gwarą, w szkole wśród rówieśników też, choć wtedy w szkolnictwie był kładziony nacisk na wyrażanie się językiem literackim, a gwara niezbyt mile widziana. Później przekonałam się, że rozmawiając z kimś automatycznie dostosowuję się do sposobu jego mówienia. Tu jednak wszyscy posługiwali się językiem literackim i też tak mówiłam, ale wystrzegać się śląskiego akcentu nie było łatwo. Ze zdziwieniem odkryłam w drugiej klasie, że jedna z bliższych koleżanek też w domu mówi gwarą – pewnie czuła to samo co ja. Zresztą nie była jedyna, ale o tym przekonałam się później. Na razie obserwowałam klasę.

Początkowo było nas 36 osób. Część z nich znała szkołę bardzo dobrze, bo przy liceum były organizowane starsze klasy szkoły podstawowej dla uzdolnionych i zainteresowanych przedmiotami ścisłymi. Byli obyci, pewniejsi siebie, w pewnym sensie byli elitą klasy. Drugą grupą byli uczniowie dojeżdżający z różnych miast województwa, kilka osób mieszkało w internacie. Ja miałam bardzo dobry dojazd, pół godziny tramwajem, bez przesiadek. Klasa była w przewadze męska, na początku było tylko dziewięć dziewczyn. Układ ławek w klasie na początku zdeterminował najbliższe znajomości. Klasa była mała więc stoliki łączono po dwa. Od strony okna stała katedra i bezpośrednio do niej przylegał pierwszy rząd dwóch stolików. Z tej strony było pięć rzędów, na przemian chłopcy w pierwszym, trzecim i piątym i dziewczyny w drugim i czwartym – w każdym po cztery osoby. Po drugiej stronie było wejście i cztery rzędy złożone z dwóch stolików. Tam w pierwszym rzędzie siedziała Irena, a reszta sami chłopcy. Oczywiście pierwsze znajomości nawiązałam z dziewczynami. W mojej czwórce ławkowej były jeszcze Ela, Basia i moja imienniczka Ewa. Ela mieszkała w Katowicach, ale innej dzielnicy, Basia dojeżdżała z Mysłowic, a Ewa była chyba „Tutejsza”. Z Ewą nie nawiązałam bliższych kontaktów, bo zbyt różniłyśmy się charakterami – pamiętam, że już wtedy paliła papierosy, zresztą odeszła do klasy równoległej po pół roku i straciłam ją z oczu. Ela i Basia byłe mi bliższe, ale już wtedy bardziej się zaprzyjaźniły i czułam się zawsze tą trzecią. Ale o naszych relacjach później…

W drugim rzędzie siedziała Jadzia, Mariola, i dwie dziewczyny z miasta Tychy – Halina i Karolina. Ostatnia z dziewczyn, Irena, zapisała się w historii klasy wielkim wejściem. Właśnie rozpoczęła się lekcja historii, prowadzona przez najsurowszego profesora starej daty, zwanego przez nas „Wiadomą X”. W naszym liceum nie było mundurków, ale obowiązywał strój biało-granatowy. Profesor sprawdził obecność i w tym momencie otworzyły się drzwi. Spóźniona Irena dojechała pociągiem z Pszczyny… Na jej widok aż zaparło nam dech. Ubrana była pięknie… jak na dyskotekę. Pomarańczowa koronkowa sukienka i pomarańczowe duże koła w uszach. Wzroku pana profesora nie oddałby najlepszy aktor. Od tej chwili Irena na historii nie miała życia, a do powiedzeń klasowych weszła formuła „Reguła /trochę zmieniona wersja nazwiska/ do tablicy…”

O koleżankach i kolegach napiszę później jeszcze osobno. Teraz o przedmiotach i nauczycielach.

Pierwszy rok był bardzo trudny. W liceach ogólnokształcących działały tzw. klasy sprofilowane, w których pewne przedmioty nauczania miały program ograniczony na rzecz przedmiotów profilowych. Nasza klasa była klasą eksperymentalną i nie wiadomo dlaczego nie uzyskała statusu profilowanej, w związku z czym mieliśmy pełny zakres klasy ogólnej plus dodatkowe lekcje matematyki i fizyki, co dawało 42 godziny lekcyjne w tygodniu, czyli siedem lekcji przez sześć dni tygodnia – wtedy soboty były jeszcze zwykłymi dniami pracy i nauki. No i oczywiście każdy z nauczycieli zadawał pracę domową, co dodatkowo wydłużało czas poświęcony nauce. Tyle na razie, więcej w następnym liście.

Ellani