Liceum – list następny

Witaj E.

Spośród kolegów pozostał jeszcze jeden, ten, którego chyba znałam najlepiej , choć może mi się to tylko wydawało, w każdym razie wiele zapamiętałam.

Krzysiu – trudno mi myśleć „pan profesor Krzysztof” był mi najlepiej znany z kilku względów. Pierwszym i najważniejszym było harcerstwo. W pierwszej klasie zachęcano nas do wstąpienia do drużyn harcerskich. Było trzech kandydatów na drużynowych Kornel / nie jestem pewna ani imienia, ani specjalności drużyny/, Maciek, który miał prowadzić drużynę o specjalności „łączność” i Paweł, brat Krzysia, który był drużynowym „czerwonych beretów”. Zdaje mi się, że wszyscy trzej byli po kursie drużynowych. Chociaż byłam już harcerką prowadzącą w Chorzowie drużynę zuchową, działałam w hufcu chorzowskim, ale chciałam też być w drużynie starszoharcerskiej z rówieśnikami. W moim hufcu podobał mi się druh prowadzący referat łączności, więc namówiłam koleżanki do stworzenia zastępu w drużynie Maćka. Nawet miałyśmy kilka zbiórek po lekcjach, co więcej robiłyśmy już dziś nie pamiętam. W każdym razie koleżanki brały udział w obozie harcerskim z hufcem Katowice, a ja wyjeżdżałam z Chorzowem. W drugiej klasie okazało się, że

drużynowi są w klasie maturalnej i pozostała tylko drużyna „czerwonych beretów”, którą przejął po bracie Krzysiu. Zostałam przyjęta do niej na sławetnym biwaku – Manewrach Techniczno-Obronnych – który sam w sobie godzien jest osobnej notatki, podobnie jak imprezy organizowane w drużynie. Nie zawsze udawało mi się brać udział we wszystkim ze względu na moją działalność w innym mieście, ale gdy tylko mogłam byłam na zbiórkach, wyjeżdżałam na biwaki, a nawet udało mi się wyjechać na obóz wędrowny w Sudety /o którym już wspomniałam w poprzednim liście/.

Ponieważ Krzysiu mieszkał stosunkowo blisko szkoły zdarzało się, że imprezy przygotowywaliśmy u niego w domu. Nie wiem już, z jakiej okazji, przygotowywaliśmy wieczór poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Dobieraliśmy wiersze, muzykę / z płyt winylowych przegrywaliśmy odpowiednie fragmenty na magnetofon taśmowy/, zajmowało to wiele czasu. Rodzina Krzysia posiadała bardzo wiele płyt z muzyką klasyczną. Wtedy poznałam Adagio Albinoniego, do dziś jeden z moich ulubionych utworów, bardzo dobrze komponował się z wierszami Baczyńskiego. Jeszcze dziś pamiętam początek obu wierszy które recytowałam…”Gdzie stanę widzę słup powietrza- Od tych oddechów złych zamarzły -w których spojrzenia chłodne gwiazdy – i ta mijania trwoga wieczna…” i „Byłeś jak wielkie stare drzewo…”. Kiedyś na plakacie zobaczyłam „Albinoni”, a był to plakat o występach Polskiego Teatru Tańca K.Drzewieckiego. Wybraliśmy się na spektakl większą grupą klasową… Wtedy też przeżyłam coś, co zapamiętałam do teraz. Aby to było zrozumiałe muszę coś wyjaśnić. Mieszkaliśmy w małym robotniczym wielorodzinnym domu. Obiady jadło się w kuchni, zresztą o różnych porach, najczęściej o trzeciej po południu, gdy z pracy wracał dziadek, bez ojca, który kończył pracę później i miał dalszy dojazd. Bardziej uroczyste były obiady niedzielne, a w pełni elegancka była tylko wieczerza wigilijna, gdy wyciągało się odświętną zastawę i obrusy. Kiedyś zasiedzieliśmy się u Krzysia i zostaliśmy zaproszeni na obiad, nie wiem, dwie czy trzy osoby… W powszedni dzień do pięknie zastawionego stołu zasiadła cała rodzina – dziadkowie, rodzice, synowie i my. No i podawała pani gosposia, co w tamtych czasach był ewenementem.

Krzysztof wykazywał wiele talentów. Potrafił ciekawie pisać – poza już wspomnianą przeróbką pieśni Kochanowskiego i podsumowaniami I i II klasy w postaci wierszowanej „Eksperymentiady”miałam okazję czytać fragmenty dziennika prowadzonego przez Krzysia i jego brata z wakacyjnej podróży po Polsce. Rysował też wspomnienia z wycieczek szkolnych – wywieszone na gazetce szkolnej ściągały do naszej klasy nauczycieli i uczniów z innych klas. Największy jednak oddźwięk wywołał chyba afisz – zaproszenie na wieczornicę organizowaną przez drużynę. Oddźwięk dodajmy niezamierzony przez autora… Na zaproszeniu wyrysowany był portret Kopernika /1973- pięćsetna rocznica urodzin astronoma/ bardzo dobry, ale nad nim napis „Poszukiwany rewizjonista”, a pod spodem data i godzina wieczernicy pt. „Sąd nad Kopernikiem”. Słowo „Rewizjonista” bardzo nie spodobało się dyrekcji…

Krzysztof jest profesorem na UŚ. Przez długi czas sądziłam, że zajmował się tylko logiką, później dowiedziałam się, że głównie poświęcił się filozofii. Poszedł tam, gdzie ja nie zdecydowałam się głębiej zaglądać, w obawie, że moja za mała wiedza zaprowadzi mnie tam, dokąd nie chciałabym zajść…

No i ostatnia, chyba nie najmniej znacząca przyczyna dużej objętości tego listu…

Krzysiu bardzo mi imponował. Pisałam już wcześniej o uczuciowych fermentach w naszej klasie. Był taki czas, że wydawało mi się, że jesteśmy bardzo blisko. Wiele wspólnych przeżyć, zajęć, wspólne imprezy to bardzo nas zbliżało. Do dziś dziwię się jak udawało mi się analizować swoje uczucia i kto kierował moim losem. Wiedziałam, że jestem na początku nauki życia. W tym czasie łatwo się „ zakochiwało” i „odkochiwało”. Wiedziałam, że coś „wisi w powietrzu”, a może to tylko było moje odczucie. Spotykaliśmy się tylko w większej grupie, żadnych wyznań czy aluzji. W najmniejszej grupie, o ile mnie pamięć nie myli byliśmy na operze „Eugeniusz Oniegin” z Jasiem i chyba Basią… Wszystko byłoby dobrze, ale mój analityczny umysł mówił mi, że w obecności Krzysia staję się kimś innym, chcę się wydawać kimś innym. Nie czułam się z tym najlepiej, więc zatrzymałam się na tym etapie. Czy on czuł to samo, czy wystraszył go mój braciszek – kiedyś przyjechali z Jasiem do mnie, brat otworzył drzwi, zobaczył ich i z miejsca wypalił: No, to który ją bierze… – tego nie wiem, w każdym razie pozostaliśmy na etapie koleżeństwa.

Nie żałuję tego. Krzysiu ma wspaniałą żonę i dzieci, ja najlepszego w świecie męża, co jednak nie przeszkadza, że wspominam go z dużym sentymentem…

Tak więc, przegląd zakończony. Może życie nie jest takie, jakiego spodziewaliśmy się kończąc nauki, ale na pewno jest ciekawe i myślę, że nie najgorsze…

Uff… chyba na tym powinnam zakończyć. Chciałabym opisać jeszcze wycieczki szkolne, ale trochę mi się plącze, co i kiedy, lepiej zrobiłby to aktualny posiadacz archiwum klasowego, bo mnie kojarzą się poszczególne elementy. Chyba jak zwykle najlepiej pamiętam pierwszą wycieczkę trzydniową w Góry Świętokrzyskie, więc może następnym razem coś o tym skrobnę…

Na razie E.

Liceum + P.S.

Zaczynam od P.S.

Odezwał się do mnie Ryś i udostępnił swoje jak to określił „normalne ”  opowiadanie. Przeczytałam, bardzo dobre i na dodatek jest to literatura wyższego sortu /sort to ostatnio modne określenie/. Więc uzupełniam gwoli sprawiedliwości. I obiecuję poczytać więcej…

Drogi E.

Franek siedział po drugiej stronie klasy. Mieszkał w internacie, potem dojeżdżał kilkadziesiąt kilometrów. Raczej nie udzielał się w przedsięwzięciach klasowych, był zapalonym kinomanem. Zdarzało się, że po zajęciach z fizyki, kiedy wracaliśmy z Uniwersytetu do szkoły, Franek zbaczał do kina studyjnego, które znajdowało się na tej samej ulicy co szkoła. Trochę byłam zaskoczona, gdy na balu maturalnym Franek zaprosił mnie do tańca i prawie nie odstępował. Wytłumaczyłam sobie, że skoro w klasie jest tak mało dziewczyn / a nie praktykowało się zapraszania osób spoza szkoły na bal/, to musiał zadbać o towarzystwo. Niezależnie od powodu sprawił, że bawiłam się wyśmienicie i zawsze byłam i jestem mu za to wdzięczna.

Nie pamiętam, czy przed zakończeniem szkoły, czy po w jakiejś chwili wybraliśmy się na herbatę do cukierni z Frankiem i Jasiem. Przez dwie godziny z Jasiem opowiadaliśmy różne wydarzenia z biwaków i obozów harcerskich w których braliśmy udział – ja w Chorzowie, Jasiu w Katowicach, wspominaliśmy te wydarzenia w których braliśmy udział wspólnie. Franek słuchał cierpliwie, po czym na zakończenie podsumował : -Szkoda, że nie byłem harcerzem…

Studiował budownictwo. Żałuję, że nie mogłam być akurat na tym spotkaniu, które zorganizował Franek w swoim domu w Katowicach, nie poznałam jego żony. Jakieś drobne gesty w czasie następnych spotkań utwierdzały mnie w przekonaniu, że jest dobrze wychowanym, rozsądnym i godnym zaufania człowiekiem. Kiedy na ostatnim spotkaniu poznałam jego siostrę i jej rodzinę upewniłam się, że Franek jest człowiekiem przez duże C.

Jasiu… Należał do „słońc” . Był harcerzem i turystą. Bardzo lubiłam jego sposób wypowiadania się, specyficzną filozofię, humor. Zbliżała nas działalność w harcerstwie, biwaki, obóz, zbiórki. Miał w sobie to coś, co trudno mi nazwać, ale co przyciągało do niego ludzi, sprawiało, że dobrze się czułam w jego towarzystwie. Świetnie parodiował I sekretarza PZPR, wtedy już byłego, Gomułkę. Czasem na przerwach wypowiadał się w ten sposób budząc naszą wesołość. Jaś miał też zabawne pomysły. Często opowiadał, że jego dziadek był maszynistą kolejowym i on chciałby mieć lokomotywę. W końcu dał do gazety codziennej ogłoszenie w dziale ogłoszeń drobnych ;”Lokomotywę TKt -48 kupię” . Chętnego do sprzedaży wtedy nie znalazł, ale pewien odzew był. W tygodniku „Przekrój” na ostatniej stronie zamieszczano różne ciekawostki, często też ogłoszenia z komentarzami. Ogłoszenie Jasia zamieszczono z pytaniem „A dworzec pan masz?” Wtedy, w latach 70-tych nie przypuszczaliśmy, że nadejdą takie czasy, że nie tylko można będzie kupić sobie lokomotywę, ale i samolot wylicytować na aukcji…

Jan z Tadkiem przewędrowali chyba wszystkie polskie łańcuchy górskie, efektem jednej z wędrówek była organizacja obozu harcerskiego, wędrownego, jednego z najlepszych w których miałam okazję uczestniczyć. Gdzieś tak chyba w drugiej klasie, mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat, w powietrzu zawisło zainteresowanie płcią przeciwną. Rodziły się sympatie, próby „zakochiwania”, próby zainteresowania sobą pojedynczej osoby, przymierzanie do bycia we dwoje. Pewnego razu Jasiu zwierzył mi się, że bardzo podoba mu się pewna koleżanka. Próbowałam ją wybadać, ale zdecydowanie nie była zainteresowana. Odeszła z naszej klasy do klasy równoległej w swoim mieście, ale do dziś nie jestem pewna, czy zainteresowanie nią nie skłoniło Jasia do wybrania zawodu lekarza / jej ojciec był lekarzem i ona też podobno wybrała medycynę/. W każdym razie historia nie miała dalszego ciągu.

Co jakiś czas spotykaliśmy się na wyjazdach klasowych. Zmienił się w tym czasie ustrój w naszym kraju, warunki pracy. Na przedostatnim spotkaniu zastanawiałam się, czy zmienił też się Jasiu. Czy to, że zmuszony był prowadzić działalność na własny rachunek nie wpłynęło na jego poglądy i życie. Nie umiem zapomnieć mu słowa „pieniąchy”. Na ostatnim spotkaniu go nie było, więc nie mogłam poczynić dalszych obserwacji.

Pozostała jeszcze jedna osoba, ale to wymaga więcej miejsca, więc może dalej w następnym liście…

Pozdrowienia E.

Liceum. Dalej koledzy… /dwa listy/

Drogi E!

Teraz powinien być ciąg dalszy o kolegach licealnych, ale najpierw mała dygresja.

Uświadamiam sobie, jak mało wiem o ludziach, których spotykałam w swoim życiu. Młodość to czas, który nas kształtuje, ludzie, którzy nam towarzyszą w życiu pomagają nam zrozumieć siebie, wpływają na nasze poglądy, dają obraz świata w jakim żyjemy. O kolegach z klasy, z którymi spędziłam było nie było cztery piękne lata życia także wiem niezbyt dużo, wiele wspólnych wydarzeń zatarło się w pamięci, pozostał zarys charakterów, jakieś być mało istotne dla innych szczegóły. No cóż, uświadamiam sobie teraz, że o najbliższych, z którymi spędziło się o wiele więcej lat też wiele nie wiemy. Każdy człowiek, nawet najbliższy stanowi tajemnicę. I to jest piękne, szczególnie jeśli po wielu latach potrafimy stale odkrywać w najbliższych coś nowego i dobrego.

Teraz chaotycznie, jak mi się przypomni. Pierwszy w alfabecie był Witold. Na początku sprawiał wrażenie typowego prymusa: siedział w pierwszej ławce, zawsze przygotowany, w przedmiotach ścisłych był o wiele lepszy od większości z nas. To on rozwiązał matematycznie pierwsze zadanie z fizyki / chyba o tym pisałam/. Matematyka była jego pasją, drugą była muzyka. Jego ojciec wykładał na Akademii Muzycznej , a Witek uczył się popołudniami w średniej szkole muzycznej. Szkołę muzyczną skończył o rok, lub dwa lata wcześniej, a przed dyplomem ćwiczył nawet na lekcjach w ogólniaku, grając „na sucho” pod blatem stolika szkolnego. Nadwyrężył sobie z tego powodu łokieć i przez pewien czas chodził do szkoły z ręką na temblaku. Należał do tych, którzy uczyli się w podstawówce przy liceum. Na pierwszych zajęciach pani wychowawczyni zaproponowała go na funkcję przewodniczącego samorządu klasowego. Nie był jednak typem społecznika, a druga szkoła pochłaniała go tak, że nie miał czasu na inne działania. Gdy poznaliśmy się lepiej zrezygnował z funkcji. Ukończył studia matematyczne i uzyskał stypendium w Kanadzie. Wyjechał tam na pewien czas i pozostał. Z opowiadań kolegów wiem, że różnie mu się wiodło, ale osiągnął pozycję zawodową w informatyce, założył rodzinę. Bardzo miło było się potkać poprzez Skype’a na którymś spotkaniu klasowym.

Drugi Witek również pasjonował się muzyką, ale innego rodzaju – był członkiem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. No i oczywiście był dobrym matematykiem – został profesorem uniwersyteckim w Katowicach, a później w Zielonej Górze. W życiu prywatnym był chyba najbardziej niekonwencjonalnym członkiem naszej klasy, poczynając od zmiany nazwiska w trakcie liceum, poprzez najwcześniejsze /choć wcale nie tak wczesne/ ojcostwo do najpóźniejszego ojcostwa. To chyba największe zawirowania rodzinne wśród moich kolegów z klasy. Na szczęście jesteśmy beznadziejnie staroświeccy i uporządkowani. Przynajmniej tak mi się wydaje…

Profesorem został też Tomek, o którym już wspomniałam. Zrealizował swoje plany życiowe, zrobił karierę uniwersytecką, wykłada matematykę na różnych światowych uniwersytetach, ale nie jest zbyt towarzyski, rzadko brał udział w spotkaniach klasowych /o ile brał, bo nie wbił mi się w pamięć/.

Inną karierę zrobił kolega Ryszard. Jest doktorem fizyki, ale bardziej stał się znany jako pisarz. Wydał chyba trzy tomiki z opowiadaniami. Kiedyś próbowałam przeczytać jedno z nich, ale wydało mi się zbyt „przeintelektualizowane”. Powołania na autorów, których nie znałam, słownictwo zbyt specjalistyczne… Nie dorosłam do takich rozważań… Za to ostatnio poznałam kilka drobiazgów, które opublikował na blogu. Czyta się całkiem nieźle. Nie ma to jak krótkie formy…W każdym razie działa w kulturze „wyższej”, zajmuje się filozofią.

Na dziś tyle, muszę się zastanowić kogo „obsmarować „ w dalszej kolejności.

Pozdrawiam Ellani.

Drogi Przyjacielu!

Zrobiłam rachunek, listę obecności naszej klasy, by przypomnieć sobie o kim jeszcze nie pisałam. Jeszcze trochę zostało…Więc do dzieła…

Karierę akademicką wybrało więcej osób. Piotr, który w szkole pozostawał jakby w cieniu Tomka, którego był kuzynem, zrobił habilitację i został wykładowcą akademickim /matematyka/ nie tylko na macierzystym Uniwersytecie Śląskim. Wykładowcą fizyki został Jacek. Jacek przyszedł do naszej klasy jako wybitny chemik. W drugiej klasie liceum brał udział w ogólnopolskim finale Olimpiady Chemicznej, jednak ostatecznie wybrał studia z kierunku fizyka. Z Jackiem wiąże mnie wspomnienie. W trzeciej klasie, chyba na zakończenie mieliśmy pisać duży sprawdzian. Ponieważ wykładowcy zdawali sobie sprawę z różnic poziomów wiedzy wśród uczniów, a także z trudności materiału, postanowili dopuścić do pisania sprawdzianu parami. Szczęśliwy los sprawił, że miałam za partnera właśnie Jacka… Byłam dobrą sekretarką… Dostałam czwórkę.

Pracę w szkole wyższej w Kielcach podjął też po studiach Kaziu. W latach szkolnych oprócz nauki zajmował się też pisaniem wierszy. W trzeciej klasie napisał trzecią część „eksperymentiady”. Ponieważ nie brał udziału w kilku ostatnich spotkaniach klasowych tłumacząc się odległością zachęcaliśmy go, by zorganizował spotkanie gdzieś bliżej Kielc. Nadal czekamy….

Pierwszym, który zrobił międzynarodową karierę, był Adam. W szkole uznawany był za „enfant terrible” /chyba tak się to pisze/. Syn znanego pianisty także wcześniej chodził do podstawówki przy naszym liceum. Koledzy twierdzili, że słucha tylko ojca i tylko przed nim czuje respekt. Nie pamiętam większych problemów z nim związanych, ale trochę charakteryzuje go taka sytuacja. Na jednej z wycieczek w trakcie ogniska wykonywaliśmy różne zadania. Koledzy wymyślili, że Adam ma przedstawić nam scenkę tłumaczenia się przed nauczycielem z braku zadania domowego. Mieliśmy dużo radości, a Adam popisał się niebywałą fantazją. I jeszcze to: Matura z języka pisemnego obejmowała pisanie wypracowania na zadany temat. Nasza profesorka stwierdziła, że według niej wypracowanie na ocenę bardzo dobrą powinno zajmować 6 do 8 stron, na dobrą do 10 stron, a 12 to o wiele za dużo. Adam napisał podobno 18…. Ale maturę zdał. Ukończył studia, ale głównym jego zajęciem stała się gra w brydża. W tym sporcie został arcymistrzem światowym, brał udział w wielu międzynarodowych zawodach.

Trochę wiem o Grzesiu – spotkaliśmy się na spotkaniach klasowych. W czasie ostatnich spotkań lepiej poznałam też Wojtka. W szkole Wojtek siedział po przeciwnej stronie klasy, należał do tych dojeżdżających z daleka, w pierwszej klasie mieszkał w internacie. Nie mieliśmy zbyt dużo kontaktów. Na spotkaniach dowiedziałam się o nim więcej. Jest zapalonym fotografem, dokumentował nasze spotkania,

Na koniec zostawiłam tych, których poznałam lepiej, z którymi miałam większy kontakt lub wspominam najczęściej. Sądzę, że zajmie to więcej miejsca, więc rozpocznę w następnym liście.

Pozdrawiam więc.

Ellani.

Liceum – plama

List 23                                                                                                           25.09.2018

Witaj Powierniku!

Jak wspomniałam w poprzednim liście, nasza wspaniała, cudowna klasa ma też czarną kartę. Karcie tej na imię Olek.

Olek przyszedł do naszej klasy w drugim roku. Było to o tyle dziwne, że przecież wszyscy zdawaliśmy dodatkowe egzaminy do klasy, a program różnił się od programów innych klas licealnych. Olek był też rok młodszy od nas. Klasa była już zgrana, koleżeństwa i przyjaźnie pozawierane i trudno było się włączyć w już działający organizm. Poza tym charakterystyczny profil twarzy i krótkie nazwisko dawały pole do żartów i karykatur. Znalazło się kilku uczniów, którzy to wykorzystali. Sytuacja była podobna jak w pierwszej klasie z Haliną, chociaż żartownisiami byli inni. No i zakończyła się inaczej. Żarty trwały przez rok i drugi, w pewnym momencie dziewczyny uznały, że to za długo i zwróciły się do Olka, by zaprotestował. Niestety, Olek zamknął się w sobie, udawał, że zaczepki go nie dotyczą. Ponieważ siedział w drugim rzędzie ławek, a kolegowało się najczęściej z najbliższymi sąsiadami, nie zwracałam również na niego większej uwagi. Teraz myślę, że musiało być mu ciężko, był samotny, a może też miał charakter samotnika. W każdym razie nie pojawił się na żadnym spotkaniu klasowym, które organizowano co pięć lat. Z internetu wiem, że został profesorem w Krakowie, ale w żadnym życiorysie nie przyznawał się do nauki w naszej klasie. Na każdym spotkaniu klasowym wspominaliśmy Olka, chłopcy składali samokrytykę, ale wtedy nikt nie był w stanie przewidzieć przyszłości.

Myślę, że gdyby Olek głośno zaprotestował sytuacja byłaby inna, chłopcy potraktowaliby go jak kolegę i może odnalazłby się w naszej klasie. Po tylu latach wciąż mnie to dręczy.

Nie wiem, o kim następnym napisać. Czy w kolejności alfabetycznej, czy pisać najpierw o tych, których zapamiętałam najlepiej lub na odwrót, najmniej mam o nich do powiedzenia. Chyba zacznę od tych, którzy już od nas odeszli. Najwcześniej straciliśmy Jurka. Jurek mieszkał w Chorzowie tak jak ja, ale po drugiej stronie miasta. Miał skrajnie różne zainteresowania – język polski i matematyka. W czwartej klasie przeprowadzał ankietę wśród kolegów, czy ma iść na polonistyką czy na matematykę. Nie wiem jakie były wyniki ankiety, ale wybrał matematykę.

O ile dobrze pamiętam, w czwartej klasie był przewodniczącym naszej klasy.

Drugiego żegnaliśmy Henia, a właściwie ojca Artura- nasz kolega Henio wybrał życie kapłana – początkowo studiował na Śląskim Seminarium Duchownym, ale po trzecim roku i obowiązkowym wtedy roku ”praktyki robotniczej” wstąpił do zakonu franciszkanów, tam po roku nowicjatu kontynuował naukę i został wyświęcony na kapłana zakonnego. Henia znałam dosyć dobrze, bo siedział ławkę przede mną, ale przede wszystkim dlatego, że mieliśmy wiele innych wspólnych spraw, a należałam do osób, które obdarzył zaufaniem.

By to zrozumieć, trzeba przypomnieć czasy, w jakich żyliśmy. Oficjalna propaganda promowała laickość, władze robiły dużo, by zwalczać Kościól i objąć „rząd dusz”, ale musiały zwracać uwagę na opór, więc działania były niezbyt widoczne. Słyszało się to i owo, ale nie było wtedy zbyt dużo dostępu do mediów niezależnych. W każdym razie wiedzieliśmy, że często zdarzało się, że ktoś chętny do seminarium miał problemy w szkole, nie zdawał matury i nie mógł kontynuować nauki. Być może z tego powodu Henio skorzystał z możliwości nauki w innym mieście, gdzie nie był tak znany z kontaktów z kościołem. Podejrzewam, że z tego powodu grał rolę klasowego wesołka i zainteresowanego dziewczynami. Na pierwszej klasowej wycieczce sobotnio – niedzielnej / wtedy dyrekcja nie była zbyt chętna do udzielania wiele zwolnień z lekcji/ upierałyśmy się z koleżanką Elą by zrobić przerwę na udział w mszy św. Kiedyś Ela opowiedziała mi jak rodzina zdobywa obrazki, które jej brat po święceniach kapłańskich będzie rozdawał wiernym. Nasza postawa sprawiła, że Henio powiedział nam o swoich zamierzeniach. Utrzymywaliśmy to w tajemnicy ponad dwa lata. Chyba więcej osób o tym wiedziało, ale oficjalnie Henio wybierał się na socjologię. No i po zakończeniu drugiej i trzeciej klasy chodziliśmy razem na rurki z bitą śmietaną albo lody. Pamiętam jeszcze dylemat moralny Henia po pierwszej dwudniowej wycieczce klasowej – kilku chłopców postanowiło złożyć się na butelkę wina . Henio tłumaczył, że musiał się dołożyć, aby nie wyjść na kapusia…

Po maturze odbywał się w szkole bal maturalny. Przed balem mieliśmy okazję obejrzeć nasze świadectwa maturalne – wyniki znaliśmy wcześniej – po czym oddawaliśmy je i szkoła wysyłała je do wybranych uczelni razem z wszystkimi potrzebnymi dokumentami. Henio poszedł do pani wychowawczyni i poprosił o świadectwo. Przyznał się, że chce pójść do Seminarium Duchownego. Wychowawczyni była w tym czasie sekretarzem partii w szkole – nauczyciele musieli w większości zapisać się do partii – ale stwierdziła:” Jutro wyjeżdżam na dwa tygodnie, a potem niech się dzieje co chce…” Po jakimś czasie Henio, już jako kleryk, odwiedził szkołę i tak opowiedział o spotkaniu z Panią wychowawczynią: „Powiedziała mi, że nie jest już sekretarzem i nawet się z tego cieszy…” Była wspaniałym człowiekiem. Henio po trzech latach seminarium i obowiązującym wtedy roku pracy fizycznej – wstąpił do zakonu franciszkanów i ukończył seminarium zakonne. Przyjął imię zakonne Artur. Już w czasach licealnych chorował na serce i serce odmówiło mu posłuszeństwa przed ukończeniem pięćdziesiątego roku życia.

Ostatni odszedł Jacek T, czyli połowa firmy To&To, działającej w naszej klasie. Firma działała raczej werbalnie i poprzez reklamę – czym właściwie miała się firma zajmować tak do końca nie wiem. Pamiętam tylko logo: To& To Company, które pojawiało się na zeszytach, linijkach, gazetce ściennej itp. / Wtedy nie znaliśmy pojęcia „logo” – był znak, symbol graficzny /. Jacek był jednym z żartownisiów, którzy wymyślali przeróbki nazwiska Olka, a później na każdym spotkaniu klasowym kajał się i przepraszał, w każdym razie też leżało mu to na sercu. Po studiach wybrał pracę w kopalni, by szybciej przejść na emeryturę – jak twierdził. Czas na emeryturze poświęcał na granie na giełdzie i operacjach bankowych, co było w tym czasie nowością w naszym kraju. Ostatni raz spotkaliśmy się chyba w Kudowie, na kolejnym spotkaniu klasowym bodajże 40 lat po maturze. Wtedy stwierdziłam, że po tylu latach nasze charaktery nic a nic się nie zmieniły, Jacek pozostał takim, jakim zapamiętałam go ze szkoły.

Teraz o drugiej części firmy To&To, czyli Tadku. Tadek był już w pierwszej klasie bardzo wysokim i spokojnym chłopakiem, harcerzem i zapalonym turystą. Nade wszystko lubił i nadal chyba lubi wędrówki po górach. Przemiany gospodarcze po zmianie ustroju zmusiły go rzeczywiście do założenia firmy, ale jego partnerem został inny kolega z klasy, Marek. Z tego co sobie przypominam, po latach partnerstwa stali się również rodziną za przyczyną swoich dzieci.

Marek był osobistością naszej klasy. Także wysoki i spokojny cieszył się autorytetem nie tylko wśród uczniów, ale i nauczycieli. Został przewodniczącym samorządu klasowego, organizował wycieczki, załatwiał sprawy z nauczycielami. Myślałam, że byłby dobrym politykiem, ale chyba „władza klasowa” dała mu w kość, a może po prostu jest zbyt uczciwym i odpowiedzialnym człowiekiem i do polityki go nie pociągnęło. Pociągała go praca naukowa, po studiach rozpoczął pracę w instytucie badawczym, ale przemiany polityczno – gospodarcze zmusiły go do zajęcia się czymś innym. W czasach szkolnych prowadził drużynę harcerską w szkole podstawowej, należał do grupy harcerskiej naszej klasy. To na razie tyle na dziś, ciąg dalszy nastąpi… mam nadzieję.

Pozdrowienia E

Liceum – koleżanki

wrzesień 2018

Witaj !

Nie bardzo wiem od czego, albo od kogo zacząć. Chyba od koleżanek, bo z nimi miałam najwięcej kontaktów i jest ich najmniej. Trochę już o nich pisałam. Z dziewięciu, które rozpoczynały naukę w pierwszej klasie do matury dotrwały tylko cztery. Z mojej ławki odeszła pierwsza Ewa, która przeniosła się do klasy równoległej w tej samej szkole. Po pierwszej klasie odeszła również Karolina przechodząc do liceum w Tychach. Kiedyś odwiedziła nas opowiadając ciekawą historię. Otóż w nowej klasie na jakąś imprezę ktoś przyniósł wino o nazwie „Bosco”. Ponieważ zasmakowało im, kilka osób założyło nieformalny klub Bosco – zbierali butelki po tym winie. Gdy już opróżnili osiem butelek, jakiś „życzliwy” gdzieś doniósł i musieli się tłumaczyć milicjantom wyjaśniając zasady klubu. Nie była to żadna akcja polityczna, ale komuś się taką wydała.

Nie pamiętam, kiedy odeszła Irena – czy po pierwszej klasie, czy po drugiej, kiedy odeszło chyba najwięcej uczniów. Mówiąc szczerze też byłam bliska odejścia. Wtedy mieliśmy problemy z matematyką i fizyką, ja miałam problemy z biologią i liczyłam, że na świadectwie końcowym będę miała trzy oceny dostateczne. Gdy przed końcem roku wspomniałam wychowawczyni, że też chcę odejść, ta stwierdziła: Ty, przecież należysz do przodujących uczniów, nie ma mowy.” Okazało się, że nauczyciele akademiccy uznali, że w „normalnej” klasie mielibyśmy lepsze oceny i podnieśli nam oceny o jeden stopień. Jakimś cudem z biologii też się wybroniłam i pozostałymi na świadectwie oceny dobre i bardzo dobre. Moje koleżanki z ławki Elka i Basia były bardziej konsekwentne i zmieniły klasy – Ela na równoległą w tej samej szkole, a Basia na taką samą w Mysłowicach, gdzie mieszkała. Wydaje mi się, że Ela miała żal do mnie z tego powodu.

Tak więc pozostałam sama z mojej czteroosobowej ławki, a oprócz mnie Mariola, Jadzia i Halina. Wypadło mi być w parze z Mariolą, z którą razem robiłyśmy ćwiczenia w pracowni fizycznej, siedziałyśmy w pracowni geograficznej i innych. Znajomość jednak nie wyszła poza zwykłe koleżeństwo – miałyśmy chyba zbyt różne charaktery i zainteresowania. Jadzia i Halinka od pierwszej klasy zaprzyjaźniły się i stały prawie nierozłączne. Jeśli komukolwiek czegoś w życiu zazdrościłam, to właśnie ich przyjaźni. Jadzia od początku miała konkretne zainteresowania i plany na przyszłość – chciała być architektem, więc dodatkowo uczęszczała na zajęcia z rysunku w Pałacu Młodzieży. Ukończyła studia i pracowała jako architekt – nie wiem, czy zrealizowała swoją wizję tego zawodu, w każdym razie praca pozwoliła jej na realizację swoich pasji – podróży w najdalsze kąty świata. Halina chciała być nauczycielką i też zrealizowała swoje plany życiowe.

W pierwszej klasie Halina stała się obiektem niezbyt wyszukanych żartów niektórych kolegów. Z początku mogło to być przyjęte jako przejaw zainteresowania, ale po pewnym czasie stawało się uciążliwe. Halina starała się dostosować i traktować zaczepki jako żarty, potrafiła śmiać się też z siebie, ale w końcu powiedziała – „dość”. Przed jakąś lekcją wychowawczą wstała i powiedziała głośno, że docinki i zaczepki stają się nudne i nieciekawe, przestaje się jej to podobać i albo chłopcy przestaną tak się zachowywać, albo poruszy tę sprawę w obecności wychowawczyni. Po tym sprawa się zakończyła.

Nawiasem mówiąc, wtedy chyba nauczyłam się, że jeśli nam coś doskwiera, jeśli coś nam się nie podoba, ktoś sprawia nam przykrość, to trzeba spokojnie o tym tej osobie powiedzieć. Ktoś może nie być świadomy, że nas rani.

Kiedyś moja teściowa będąc z wizytą u nas na obozie skarżyła się, że nie chce by jakaś pani zwracała się do niej „babciu”. Powiedziałam jej – To niech mama jej to powie… I niedługo potem teściowa zadowolona opowiedziała mi : – Kiedy pani Krysia zwróciła się do mnie „Babciu” spojrzałam na nią i stwierdziłam, że chyba nie pamiętam takiej dużej wnuczki. – I pani Krysia przeprosiła, zwracając się- Proszę pani. To taka dygresja….

Ta historia jest wstępem do najgorszej, czarnej plamy na honorze naszej klasy, o której nie mogę zapomnieć… ale o tym w następnym liście. Pozdrawiam E.

Liceum – następny wpis

24.06.2018r

Drogi E…

Zgodnie z zapowiedzią teraz co nieco o koleżankach i kolegach. Jak to zwykle bywa w dużej grupie, z niektórymi ludźmi zna się lepiej, z innymi mniej. Na mój własny użytek wyodrębniłam kategorię ludzi „słońc” – czyli takich, wokół ludzie się gromadzą, chcą ich słuchać, mają autorytet.

Spotykałam ich w życiu całkiem sporo.

Jak już kiedyś pisałam, liczba uczniów w naszej klasie bardzo się zmieniała. Pierwsi wykruszyli się po pół roku, inni po roku, a jeszcze inni po półmetku po drugiej klasie liceum. W trzeciej i czwartej klasie zostały już tylko 23 osoby i tyle zdało egzamin maturalny. Z pozostałych, poza jednym wyjątkiem, wszyscy przenieśli się do klas równoległych i nie stracili roku.

Wszystkich wspominam ciepło, z niektórymi udało się kontaktować także po zakończeniu szkoły – początkowo spotykaliśmy się regularnie co pięć lat w różnym składzie, czasem częściej.

Nie mogłam być na wszystkich spotkaniach ze względu na charakter mojej pracy – weekendy w sezonie miałam wszystkie zajęte, ale co pięć lat w jakimś gronie się spotykaliśmy, później nawet częściej. Wtedy też poznawałam kolegów z innej strony, ale po jakimś czasie stwierdziłam, że charaktery pozostały te same. Czasem zdarzało się, że jakieś stwierdzenie, gest, zachowanie rzucało nowe światło na daną osobę, ale ogólnie mówiąc zostaliśmy generalnie tacy sami jak w czasach licealnych, a koleje życia raczej utwierdzały lub pogłębiały tylko cechy, które w ludziach tkwiły.

17.09

Zaczęłam pisać i przerwałam na długi czas. Sezon letni był dosyć trudny, potem nie umiałam zebrać się w sobie. Trochę mi przeszedł zapał. Znowu zaczęłam oglądać „Grzech Fatmagule”, bo mam nadzieję, że trochę zeszłorocznego entuzjazmu powróci. Staram się nie stracić nic z tego co udało mi się osiągnąć przez ubiegłe dwa lata.

Poza tym staram się uporządkować wspomnienia i przypomnieć dawne lata, by móc jak najlepiej wszystko opisać – no i przekonałam się, jak mało wiemy o innych lub jak mało pozostaje we wspomnieniach. Okruchy pamięci, słowa, wrażenia , po czterech latach wspólnego spędzania czasu na lekcjach, przerwach i wycieczkach tak mało zostało.

Trochę więcej mogę powiedzieć tylko o kilku osobach, a i tak nie wiem, czy to prawdziwi oni, czy tylko moje wrażenie. Prawdą jest to, co usłyszałam z ust Fatmagule, że „wszyscy jesteśmy zamkniętą księgą, a przyjaciele mogą co najwyżej odczytać tytuły niektórych rozdziałów tej księgi,,,”. Poza tym staram się uporządkować wrażenia i wspomnienia, a to wcale nie takie łatwe. No i…usiłuję przypomnieć sobie wszystkie nazwiska kolegów i ciągle mi kogoś brakuje.

W końcu udało mi się przypomnieć wszystkich, którzy zdali maturę i większość tych, którzy odeszli wcześniej do klas równoległych – i Janusza, który jedyny nie uzyskał promocji w drugiej klasie i odszedł do szkoły bliżej miejscowości w której mieszkał.

Niestety, kilka osób już odeszło. To najsmutniejsze okazje do spotkań, ale wiadomości są przekazywane i większość z nas pojawia się tam, tak jak spotykaliśmy się z okazji ślubów wiele lat temu. Nie ma Jurka, Jacka T i Henia, pożegnaliśmy też naszą panią wychowawczynię. Teraz mieszkam dość daleko i niewiele wieści do mnie dociera, ale wspomnienia wracają.

Ciąg dalszy w nowym liście…

Do następnego razu

E.

Liceum raz jeszcze c.d

List 20 10.06.2018

Drogi E.

Teraz ciąg dalszy ględzenia o szkole, bo skoro zaczęłam…
Następnym przedmiotem nauk zapamiętanym była geografia. Może nie ze względu na treści, ale przez to, że uczyła nas jej nasza wychowawczyni, pani Zofia Ł. Przez kilka miesięcy była chora i wtedy mieliśmy zastępstwo z inną panią. Wtedy wypadała geografia Polski, regiony, przemysł, rolnictwo itp. Pani zastępczyni wychodziła z założenia, że nie warto uczyć się tego, co jest, ale jakie są perspektywy rozwoju poszczególnych branż. Wtedy były lata siedemdziesiąte, Polska zgodnie ze sloganami rządzącej partii „rosła w siłę”, a więc perspektywy w każdej dziedzinie i na każdym polu były świetlane… . Ten dział był bardzo łatwy do uczenia. Nasza pani wymagała od nas większej wiedzy, szczególnie znajomość mapy świata – nazwy mórz, wysp, rzek, gór, państw i ich stolic. Patrząc z perspektywy lat, wiedza ta się przydaje, choć nazwy i granice się częściowo pozmieniały. Świat się zmienił, technika, rzeczy codziennego użytku stają się podobne, wręcz często jednakowe, a ludziom tak trudno się porozumieć…
Wracając do geografii – najgorsza do nauki była Afryka – tyle państw i tyle stolic. Kiedyś pani zagięła nas każąc szukać wyspy Formoza, a to był Tajwan. Wtedy mało się zwiedzało, mało kto miał możność wyjechać poza granice kraju, więc uczyło się z ciekawością. Nauka geografii trwała trzy lata. W czwartej klasie kontakty z wychowawczynią mieliśmy tylko na tzw. godzinach wychowawczych, w trakcie których załatwiało się sprawy bieżące, jakieś składki, omawianie wycieczek, oczywiście omawianie zachowania uczniów, szczególnie po większych wybrykach. Kiedyś w ramach eksperymentu sami sobie wystawialiśmy oceny z zachowania /była taka ocena na świadectwie/. Oceniało się nie tylko postawę na lekcjach czy przygotowanie do zajęć, ale dodatkowe punkty dostawało się za tzw. prace społeczne i przynależność do organizacji. Kilka osób zapisało się do organizacji ZMS/związek młodzieży socjalistycznej/ , część należało do ZHP, a kolega Witek w rubryce „przynależność do organizacji” wpisywał PSJ, czyli Polskie Stowarzyszenie Jazzowe… O tych sprawach napiszę może osobno.
W ostatniej , czwartej klasie przekonaliśmy się, jak wiele pani profesor o nas wiedziała, znała nasze środowiska i charaktery. Gdy patrzę na to z perspektywy lat, wydaje mi się, że prowadzenie naszej klasy to było wyzwanie. Klasa jakby elitarna, wielu rodziców zaliczało się do osób znanych, zasłużonych w środowisku. Na początku profesorowie starali się „sprowadzić nas do poziomu”, ale ja nie zauważyłam, by ktoś wynosił się nad innych z powodu rodziców. Byliśmy normalnymi, wesołymi młodymi ludźmi.
I jeszcze kilka przedmiotów nauczania, które zapadły mi w pamięć. W pierwszej klasie mieliśmy do wyboru lekcje plastyki lub lekcje muzyki. Wybrałam plastykę. Było to niewiele godzin i trudno było znaleźć nauczyciela plastyki, więc mieliśmy po kolei trzech. Pierwsza była pani, która starała się nauczyć nas czegoś według programu, omówiła z nami style w sztuce starożytnej, a poza tym rozwijała w nas wyobraźnię plastyczną każąc nam malować np. uczucia, burzę itp. Prowadziła nas też do galerii działających w Katowicach prowokując nas do dyskusji o stylach malarzy, których prace oglądaliśmy. Nawet, gdy już nas nie uczyła chodziliśmy od czasu do czasu do galerii. Było ciekawie, ale krótko. Po niej był pan, artysta plastyk, prowadzący również pracownię metaloplastyki w pobliskim Domu Kultury. Byliśmy tam dwa razy, próbując naszych sił w tej dziedzinie. Pamiętam, że na jego lekcjach szkicowaliśmy postać ludzką. Też uczył nas krótko. Ostatnim nauczycielem był starszy pan, artysta malarz, którego prace czasem były obecne w galerii. Niestety, wtedy uważałam, że nie były nowatorskie i ciekawe – malował portrety w tradycyjnym stylu. Trochę nam opowiedział o artystach baroku, więcej nie zdążył, bo klasę „sprofilowano”, czyli zdecydowano, że nie musimy poświęcać się nauce mniej ważnych przedmiotów na rzecz matematyki i fizyki.
W drugiej albo trzeciej klasie wprowadzono nam eksperymentalnie przedmiot pod długą nazwą ”Przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej”, którą zmieniliśmy na „Lenin a sex”. Nie było nauczycieli o tej specjalności, więc przedmiot prowadziła pani od polskiego. Na wstępie zapowiedziała, że nie jest specjalistką, więc jeśli zgłosimy zapotrzebowanie na tematykę dotyczącą życia seksualnego to znajdzie kogoś do poprowadzenia takich zajęć. Postanowiła, że będziemy dyskutować o naszych wyobrażeniach życia rodzinnego, typach rodzin, postawach poszczególnych członków rodziny wykorzystując nasze doświadczenia ale i wiedzę wyniesioną z literatury. Były to zupełnie inne czasy, inna obyczajowość i taka tematyka nam odpowiadała. Zresztą i na tych lekcjach, a nie było ich dużo w programie, wywiązywały się burzliwe dyskusje. Zapamiętałam szczególnie jedną, gdy mówiliśmy o naszych wizjach przyszłości. Kolega Tomasz stwierdził, że najpierw studia, kariera naukowa, dopiero, gdy już osiągnie stosowny status pomyśli o małżeństwie i rodzinie. Niektórym nie podobało się takie wyrachowanie, innym tak i dyskusja się rozwinęła nie tylko na lekcji. /Po latach okazało się, że Tomasz zrealizował swoje zamierzenia i plany…/
O „tych innych sprawach” nie mówiło się głośno, nie było takiego dostępu do wiedzy jak obecnie. Zresztą ja byłam wychowywana w rodzinie tradycyjnie katolickiej, a i temperament nie skłaniał mnie do niczego więcej niż marzenia o porozumieniu dusz. Co prawda wtedy do kin wszedł film „Seksolatki”, gdzie próbowano poruszać ten temat – nawet wybraliśmy się na niego w kilkuosobowej grupie- ale nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Nie wiem jak inni, szczególnie chłopcy, odnosili się do tych spraw, chyba szczytem rozpasania było przeczytanie fragmentów „Kochanka Lady Chatterley” (chyba tak brzmiał tytuł) zamieszczonych w czasopiśmie „Literatura na świecie” – dosyć trudno dostępnym. Tak, że ani Lenin, ani sex…
No i ostatnim przedmiotem było oczywiście wychowanie fizyczne, prowadzone przez panią profesor. Nie byłam szczególnie sprawna, ale lubiłam ćwiczyć, lubiłam się zmęczyć i starałam się nie opuszczać tych lekcji. Przez jakiś czas chodziliśmy na zajęcia na basenie kąpielowym, gdzie nie umiejący pływać uczyli się, niestety, ja już umiałam utrzymywać się na wodzie, więc nie pływam stylowo, ale i nie tonę.
Po wielu latach zastanawiam się, co pozostało z wiedzy i doświadczeń życiowych z okresu szkoły średniej. Na pewno coś pozostało, choć w tej chwili trudno powiedzieć jaką część wiedzy zawdzięczam liceum, a jaką pozostałym okresom życia. W każdym razie był to ważny czas, poznawanie świata i ludzi, zdobywanie doświadczeń życiowych.
W następnym liście postaram się napisać coś więcej o koleżankach i kolegach…

Pozdrawiam Ellani.

PS. Przeczytałam ponownie fragmenty o lekcjach szkolnych i przypomniałam sobie o jeszcze dwu przedmiotach nauki i ich nauczycielach. Pierwszym było tzw. wychowanie techniczne, w zamierzchłych czasach / w podstawówce/ zwane pracami ręcznymi. W podstawówce zajęcie te mieliśmy osobno – chłopcy bardziej techniczne, dziewczęta robótki i gotowanie. Jednak chłopcy też mieli elementy gotowania a my prace techniczne – no i w tej dziedzinie często wykazywali się rodzice… W liceum zajęcia były wspólne, przypominam sobie elementy rysunku technicznego, jakieś prace niezbyt ważne, bo dodatkowe dobre oceny można było uzyskać za wpisanie rodziców do Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej /składka roczna 1 zł/, albo szczególnie za przynoszenia materiałów do zajęć. Drugim z przedmiotów było przysposobienie obronne, czyli elementy pierwszej pomocy medycznej, praca z mapą, szkicowanie terenu, strzelanie z KBKS i różne inne ciekawe zajęcia. O ile pamiętam przedmiot rozpoczynał się w drugiej klasie i wtedy uczyła go młoda pani. Dzięki temu drużyna harcerska mogła wypożyczyć sprzęt na manewry techniczno-obronne, biwak, który wymaga osobnego opisu. W następnych klasach uczył nas emerytowany wojskowy, miłośnik szachów, więc na przerwach grał z uczniami. Raz opowiadał o walkach w Bieszczadach w 1947 roku, w których brał udział jako bardzo młody żołnierz. Wtedy w programie kładziono nacisk na zachowanie się w przypadku wybuchu bomby atomowej. Ktoś powiedział, że wtedy trzeba się przykryć białym prześcieradłem i czołgać na cmentarz /to był taki wisielczy żart/. Pan major stwierdził, że nigdy nie należy poddawać się, bo zawsze jeszcze można coś zrobić dla uratowania siebie lub innych, a najgorsze jest nicnierobienie i poddanie się bez walki. Chyba miał rację. To tyle E.

Liceum c,d

List 18 30.05.2018

Miły E.

Znów staram się powrócić do czasów szkoły średniej. Teraz pokrótce o reszcie przedmiotów nauczania i nauczycielach.

Wspomniałam już kiedyś o historii i profesorze X. Historia w szkole podstawowej od czasu przeczytania „Pana Wołodyjowskiego” należała do moich ulubionych przedmiotów. Czytałam dużo powieści i opowiadań historycznych i starałam się porównać z wiedzą naukową – co jest fikcją literacką, a co prawdą. W liceum profesor był bardzo surowy, „starej daty”. Na początku lekcji odpytywał z poprzednich tematów, czasem ironicznie komentując niewiedzę uczniów. Teraz już nie wiem dlaczego, ale ogromnie się go bałam. Pewnego razu po wywołaniu do tablicy i odpytywaniu dostałam trójkę. Było to na początku pierwszej klasy i nie byłam przyzwyczajona i uodporniona na takie oceny. Poza tym, niestety, gdzieś w głębi byłam bardzo wrażliwa i często łzy same, wbrew mojej woli ukazywały się w oczach. Tak też stało się wtedy. Trochę mi to pomogło w następnym czasie, bo często zdarzało się, że po odpytaniu jakiegoś ucznia profesor zwracał się do klasy – ”Czy ktoś chciałby coś dodać?” . Można się było zgłosić i odpowiedzieć z ławki. Po wszystkim profesor oznajmiał, jakie stopnie zapisze również tym, którzy uzupełnili odpowiedź. Starałam się zgłaszać do tych odpowiedzi i chyba już nigdy więcej nie byłam wywoływana do tablicy… Profesor zyskał nasze uznanie, gdy kiedyś przed klasówką z języka polskiego starosta klasy odważył się poprosić go o zrezygnowanie z odpytywania w tym dniu, Profesor zapytał o powód i zakres materiału z polskiego. Były to utwory Mickiewicza -Ballady i romanse, Oda do młodości itp. Zaczął nas odpytywać z polskiego poprawiając z pamięci teksty utworów. Miał ogromną wiedzę i pamięć O tym jak bardzo jestem zestresowana przekonałam się na pierwszej lekcji historii w klasie trzeciej. Po dzwonku poczułam jak cała drżę, czułam każdy nerw w ciele … a tu do klasy weszła pani, zamiast profesora. W trzeciej i czwartej klasie historię wykładała pani, która przygotowała nas do matury – tych, co historię wybrali jako przedmiot egzaminacyjny, w tym mnie, z dobrym skutkiem.

Następnym przedmiotem, który zapisał się w mojej pamięci jest chemia. W pierwszej klasie było bardzo trudno zdobyć podręczniki do wszystkich zajęć. Nie znałam nikogo z klas wyższych, a nowych podręczników było zbyt mało. Starałam się uważać na lekcjach, ale trzeba było rozszerzyć materiał i zrobić zadania. Nie zawsze się to udawało, czasem pożyczałam książkę od kolegów tuż przed lekcjami. Pewnego razu tramwaj się spóźnił i nie zdążyłam. Chemia była na pierwszej lekcji i zostałam wywołana do odpowiedzi. To była pierwsza ocena niedostateczna w liceum i szok. Straciłam serce do chemii. Za to, kiedy pod koniec pierwszej klasy starosta /czyli szef samorządu klasowego/ dzielił podręczniki do klasy następnej i stwierdził „Pierwszy podręcznik do chemii dla Ewy” poczułam się w swojej klasie na właściwym miejscu.

Następnym zapamiętanym przeze mnie przedmiotem nauczania była biologia.

Jedna z pierwszych lekcji, które zapamiętałam do końca życia: Pani profesor postanowiła zrobić powtórkę materiału ze szkoły podstawowej.

„-Powiedzcie mi, jakie są elementy budowy komórki? – Widza programowa podstawówki była bardzo ograniczona. – Ktoś się zgłosił.- Komórka składa się z jądra, plazmy i błony komórkowej.- Z czego jeszcze? … no, kto wie? – Cisza. No, aparat…cisza,,, Golgiego. – Proszę, co jeszcze? – To przecież łatwe… Pani zaczęła cedzić Re..? Reti .. cisza. – Retikulum endoplazmatyczne!

Do dziś dokładnie nie wiem, co to takiego, ale nazwę zapamiętam do końca życia… Jak wielu profesorów, pani od biologii również uważała, że jej przedmiot jest najważniejszy i to co obejmuje program książkowy to za mało. Powinniśmy byli rozszerzać naszą wiedzę korzystając z podręczników akademickich. Gdy w czwartej klasie pani zapytała na jakie kierunki chcemy zdawać na studia, kolega Jasiu nie przyznał się, że wybiera medycynę, bo był świadomy, że wtedy cała klasa musiałaby „przechlapane”, a on nie miałby łatwego życia ani na biologii , ani wśród kolegów. Zresztą zdał na medycynę mimo to i został lekarzem. Podobnym przedmiotem była higiena, ale tylko w jednej klasie i godzina tygodniowo, więc nie odcisnęła się w mej pamięci niczym szczególnym. Trochę dużo się rozpisałam, więc ciąg dalszy w następnym liście…

Pozdrawiam Ellani.

List 16 Lata w liceum c.d.

23 05.2018 list 16

Drogi E.

Skoro zaczęłam, to dalej będę cię zanudzać wspomnieniami szkolnymi. Zresztą i tak nie ma najmniejszej szansy, że to przeczytasz, ale łatwiej mi pisać myśląc o kimś konkretnym.

Jednym z najważniejszych przedmiotów szkolnych był oczywiście język polski. Przez cały okres nauki w liceum wykładała nam ten język bardzo dystyngowana, elegancka pani, świetna polonistka, pani Teresa. Poznawaliśmy literaturę polską w ujęciu historycznym. Najpierw był wykład o danej epoce historycznej, wydarzeniach w Polsce i na świecie i ich odzwierciedlenie w literaturze, a później omawialiśmy dosyć szczegółowo utwory określone w programie. Pani profesor wymagała znajomości utworów i odnalezienia cytatów odpowiednio do tematu zadania. W pierwszej klasie musieliśmy nauczyć się tego sposobu przygotowania do lekcji. Ponieważ, jak o tym wspominałam, mieliśmy bardzo dużo zajęć, nie zawsze wszyscy przygotowywaliśmy się należycie. Pewnego pamiętnego dnia lekcja rozpoczęła się od odpytania wiadomości z poprzednich lekcji i sprawdzeniu stopnia przygotowania do następnych zajęć. Okazało się, że mało kto był przygotowany, pierwsze trzy osoby wyrwane do odpowiedzi wylądowały z ocenami niedostatecznymi. Pogrom zaowocował przeróbką pieśni Kochanowskiego dokonaną przez Krzysia. Przepisałam utwór na gazetkę klasową i zapamiętałam:

Nader niezasłużoną dwóją obdarzony
polecę precz z liceum na dwoje złożony
w ukłonie. Nie chcąc więcej przebywać na ziemi
powieszę się przed szkołą, ponieważ innemi
szkoły wzgardzę i mną tam pogardzą nawzajem
więc czym bym, z praw wyzuty, miał zostać: lokajem?
A zatem przez was umrę, przez was mnie czarnymi
Styks niewesoła zamknie odnogami swymi.
Już mi sznura chropawa skórę z szyi zetrze
będę jak stara szmata powiewał na wietrze.
Długim do szubienicy sznurem przywiązany
nie odwiedzę tez ziemi, gdzie żyły Trojany
O mnie Moskwa się dowie i świat się oburzy,
że tak wiszę miotany wichrem podczas burzy.
O mnie będą pamiętać dzieci oraz wnuki
mówiąc „był u nas w rodzie męczennik nauki”.
Niech na moim pogrzebie żadne narzekanie,
żaden lament nie będzie, ani uskarżanie.
Niech na grobie napiszą dla sromu wiecznego
że przyczyną mej śmierci był stopień z polskiego…”

Piszę to z pamięci, więc może pomyliłam wersy. W tych czasach były tylko cztery oceny szkolne, a najniższa była dwója, czyli niedostateczny.

Poza tym wypadkiem nasza współpraca z panią profesor była owocna. Zdarzało się, że po dziełach literackich głębiej opracowywanych zaczynaliśmy mówić ich tekstami – na przykład wstawał przewodniczący samorządu klasowego i zaczynał „Ja wójt to wama mówię… (Chłopi) , „kto mnie wołał, czego chciał” itp. Dużo czytałam już wcześniej, więc lekcje uczyły mnie dostrzegania w tekście nie tylko fabuły, ale piękna języka, stylu danego autora i problemów poruszanych w dziele.

Przedmiot lubiliśmy o tyle, że wolne lekcje /okienka/ spowodowane np. chorobą lub wyjazdem nauczyciela spędzaliśmy w czytelni szkolnej biblioteki. Pani bibliotekarka przyzwyczaiła się i witała nas -”O, znowu klasa „uniwersytecka” ma okienko?

Kiedyś czytelnia po południu była niedostępna, bo odbywały się w niej zajęcia dodatkowe z języka polskiego, tak zwane kółko polonistyczne, dla klasy czwartej, czyli maturalnej – a my byliśmy wtedy w pierwszej. Kiedy doszliśmy już do czwartej, dowiedzieliśmy się, że w tym roku kółko polonistyczne będzie dla klas pierwszych. Zaprotestowaliśmy i pani profesor stwierdziła, że jeśli będzie chętnych 15 osób, to będzie z nami pracować. Pamiętam, że zapoznawaliśmy się z poezją Rafała Wojaczka, ale nie byłam nią zachwycona. Kiedyś wcześniej przygotowaliśmy wieczór poezji K.K. Baczyńskiego – jego poezja mnie urzekła, szkoda, że zginął tak młodo. Wspólnie dotrwaliśmy do matury i pisemnego egzaminu, który był obowiązkowy dla wszystkich.

W następnym liście ciąg dalszy… Pozdrawiam

Ellani

Opowiadanie Kot

Kot

 

Opowiadanie  zainspirowane opowiadaniami Engina Akyurek.
Jest w nim trochę analogii do jego opowiadań, niego samego i jego życia.
————————————————————————–
Nie znałam tego miasta. Wzięłam tydzień urlopu, by rozejrzeć się w nowym miejscu i znaleźć mieszkanie na ten czas, na który zostałam oddelegowana z pracy. Podpisałam umowę i wracałam do hotelu okrężną drogą, by poznać miejscowość i zapełnić czas do wieczora. Nigdzie mi się nie spieszyło więc gdy zobaczyłam plakat „Wystawa kotów rasowych” postanowiłam wstąpić.
Nigdy nie przepadałam za kotami, po prostu były gdzieś tam, obok. We wspomnieniach zachowałam jedynie Mruczka, kota mej babci, zwykłego dachowca, akrobatę, który potrafił zerwać kiełbasę suszącą się na sznurze do bielizny i z którym bawiliśmy się ciągając papierek po cukierku na nitce. W wielkim, przemysłowym mieście kotów nie było zbyt dużo.
Teraz ze zdumieniem podziwiałam zwierzęta, o jakich mi się nie śniło – całkiem gołe wymoczki ze zbyt dużymi oczami i uszami, puchate kulki siedzące spokojnie na poduszkach na podobieństwo posążków Buddy, pręgowane tygrysy w różnych odcieniach brązów, beżów i szarości, krótkowłose stworzenia w łatkach wszelkich kolorów. Jedne z ciekawością obserwowały przechodzących ludzi, inne niespokojnie krążyły w klatkach, jeszcze inne obojętnie wylegiwały się mrużąc oczy lub wręcz śpiąc. W pewnym momencie poczułam się niespokojna – tak jakbym wyczuła, że ktoś uważnie mi się przygląda.
To był on. Biały duży kocur spoglądał na mnie jednym bursztynowym okiem. Wyglądało to tak, jakby mrugał do mnie i zachęcał do bliższej znajomości. Kiedy podchodziłam zamruczał i przeciągnął się tak, bym mogła obejrzeć go z najlepszej strony. Już miałam wyciągnąć rękę, gdy powstrzymał mnie stanowczy głos – Proszę nie głaskać!- Wysoka, ciemnowłosa kobieta dodała – Olbrzym tego nie lubi. – Ach, więc ma na imię Olbrzym? To piękny kot. – Kobieta nie wykazywała ochoty na dalszą rozmowę. Odeszłam i z daleka spojrzałam na kota. Teraz zauważyłam, że między uszami miał dwie brązowe plamki i takiego samego koloru pręgi na ogonie. Odwrócił łeb i spojrzał na mnie. Dopiero teraz zauważyłam jego dziwne oczy – jedno było bursztynowe a drugie niebieskie. Ten wzrok mnie zaczarował. Poczułam, że muszę zajrzeć w te oczy z bliska. Kręciłam się po wystawie udając, że interesują mnie inne okazy, ale stale spoglądałam w kierunku tego jednego. On zaś leżał spokojnie w wystudiowanej pozie, pięknie się prezentując, jakby był świadomy, że jest tu po to, by wzbudzać zachwyt. Przyciągał wzrok, ale zachowywał dystans i okazywał zainteresowanie otoczeniem tylko na tyle, by nie wydawać się niedostępnym.
Wróciłam do domu. Mieszkanie mieściło się w starej kamienicy, blisko centrum i mojej pracy. Było częścią dużego mieszkania, podzielonego na dwa ze wspólnym przedpokojem. Przed sąsiednim mieszkaniem stała maleńka garderoba z wieszakiem i półeczką z jedną parą kapci. Chyba nie miałam zbyt wielu sąsiadów. Właśnie rozpakowywałam rzeczy gdy usłyszałam trzask drzwi, szuranie i damski głos
– Nareszcie w domu. Podobało ci się? Ja jestem wykończona. – Jeszcze trzask drugich drzwi i przedpokój był pusty.
-A więc mieszka tam więcej niż jedna osoba – pomyślałam. – Ciekawe, kto to?
Nazajutrz wracając z pracy kupiłam kawałek ciasta. Za drzwiami sąsiadów usłyszałam radio. Byli w domu.
– Dzień dobry. Jestem nową sąsiadką. Chciałam się przedstawić. –
Z zaskoczeniem odkryłam, że osobą, która otworzyła drzwi była właścicielka białego kota. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem niezbyt przyjaźnie .
– Może dałaby się pani zaprosić na kawę…
W tej chwili biały kot otarł się o moje nogi. Uśmiechnęłam się do niego, ale nie poruszyłam ręką.
– Przecież on nie lubi głaskania.
Kobieta spojrzała uważniej. – Aha, była pani wczoraj na wystawie?
– Tak, zafascynował mnie ten kot, ale nigdy nie przypuszczałam, że możemy zostać sąsiadami.
– Och, on lubi być podziwiany, ale raczej z daleka. Rzadko zbliża się do kogoś. Widocznie trochę panią polubił. Mam chwileczkę, może pani wstąpi do mnie, bo chyba się jeszcze pani nie urządziła.
Weszłam do dużego pokoju. Było to skrzyżowanie salonu i holu, bo oprócz drzwi wejściowych były jeszcze uchylone drzwi po jednej stronie prowadzące chyba do sypialni, drzwi do łazienki i rama bez drzwi, za którą urządzono maleńką kuchenkę. Przy ścianach stały regały różnej wysokości, wśród nich mebel dla kota – z półeczkami, drapakami i legowiskiem na samej górze. Na niektórych regałach też były rozłożone poduszki. Prawie cały pokój, poza biurkiem z komputerem, był przeznaczony dla kota. Nawet kanapa i dwa fotele pokryte były narzutami trudnymi do podrapania, ale łatwymi do prania. Z legowiska spoglądał na mnie ON. Przybrał piękną pozę i wpatrywał się we mnie jakby mrużąc niebieskie oko, tak, by oko bursztynowe wysyłało do mnie ciepło i przyjaźń.
– Rodzice dali mi bardzo staroświeckie imię, Melania. Nie przepadam za nim, ale możesz mówić mi Mel. – Faktycznie, Mel bardzo do niej pasowało. – Skoro mamy mieszkać tak blisko powinnyśmy się lepiej poznać. Skąd się tu wzięłaś? – spytała.
– Przyjechałam tu tylko na kilka miesięcy. Firma oddelegowała mnie do tutejszego oddziału. – opowiedziałam skąd pochodzę, trochę o pracy, ale ciągle spoglądałam w stronę Olbrzyma. Mel zauważyła moje zainteresowanie.
– Podoba ci się mój kot? Pewnie, potrafi się podobać. I czasem potrafi być całkiem miły dla obcych, choć woli trzymać dystans. Mamy tylko siebie nawzajem.
– Wczoraj słyszałam głosy, myślałam, że mieszka tu ktoś jeszcze.
– Mam zwyczaj mówić do kota, czasem wydaje mi się, że mnie rozumie, zresztą tyle lat jesteśmy razem…
Olbrzym, jakby rozumiejąc, że o nim mowa, zeskoczył z półki i podszedł do nas, Spoglądając na swoją panią podszedł do mnie i trącił łebkiem moją rękę, jakby chciał by go pogłaskać.
– O przymila się do ciebie. Możesz go pogłaskać po łebku i podrapać za uszami. Bardzo to lubi. – Poczułam się dumna z wyróżnienia, szczęśliwa tak, jak dawno już mi się nie zdarzyło.
Od tamtej chwili ogarnęła mnie obsesja. Nie, nie chciałam odebrać go Mel, ale chciałam patrzeć na niego, czuć się choć trochę ważna dla niego, zaprzyjaźnić się z nim. Posunęłam się do tego, że wybrałam się do sklepu dla zwierząt i kupiłam kocie przysmaki. Nie chciałam zawieść zaufania Mel, więc pokazałam jej torebkę i zapytałam, czy można to dać Olbrzymowi.
– Możesz mu dawać, ale nie więcej niż osiem sztuk dziennie. I nie daj się naciągnąć na więcej, Olbrzym świetnie potrafi manipulować ludźmi…
Od tej pory częściej się spotykałyśmy, rozmawiając na różne tematy. Otwierałyśmy wtedy drzwi , tak aby kot mógł wędrować między mieszkaniami. Początkowo obchodził moje mieszkanie przeprowadzając swoiste „rozpoznanie”, oswajając się z nowym miejscem, potem przychodził i kładł się na krześle od komputera lub kanapie albo fotelu i zasypiał. Budził się czasem, podchodził do mnie domagając się pieszczot, wiedział chyba, że nagrodzę go przysmakiem. Mel przyglądała się temu z zaciekawieniem i uwagą.
Mel pracowała o różnych porach dnia, a nawet nocy. Często po telefonie wychodziła w pośpiechu. Ciekawa byłam czym się zajmuje, ale nie wypadało mi wypytywać.
Pewnego dnia wracając z pracy ze zdziwieniem zobaczyłam Olbrzyma stojącego przed drzwiami naszej kamienicy. Okno mieszkania Mel było otwarte. Był to wysoki parter, więc nikt z ulicy nie mógł tam wejść, ale widocznie kot wyskoczył lub wypadł. Otworzyłam drzwi do wspólnego przedpokoju i zadzwoniłam do Mel. Nikt nie odpowiadał, widocznie nie było jej w domu. Zostawiłam uchylone drzwi do mojego mieszkania, by Mel po przyjściu nie martwiła się nie znalazłszy kota w mieszkaniu. Olbrzym jak zwykle zaczął się przymilać, ocierać łebkiem i trącać mnie domagając się przysmaków. Dostał kilka, ale nie ustawał. Był tego dnia wyjątkowo uparty. Przymilał się, mruczał wymownie, spoglądał na mnie z oczekiwaniem i prośbą. Starałam się być nieustępliwa i tłumaczyłam mu: – Przecież dostałeś już dość, twoja pani twierdzi, że więcej może ci zaszkodzić, a ja jej wierzę. Nie proś już.- Kot spojrzała na mnie ze złością. Posunął się do tego, że wysunął pazury, czego nigdy nie robił w obecności Mel. Odwrócił się obrażony i powędrował na krzesło od komputera. Stuknęły drzwi i weszła Mel. – Słyszałam, co mówiłaś do Olbrzyma. Widzę, że jest obrażony. Pokazał pazurki? – Spojrzałam porozumiewawczo na kota. – Nie, po prostu odszedł…
Od tego czasu Mel obdarzyła mnie większym zaufaniem. Pokazała mi nawet, jak trzeba dbać o kota, obcinać mu pazurki, wyczesywać sierść, co było ważne, bo nadchodziła wiosna i kot zmieniał futro. Zaprosiła mnie również na następną wystawę kotów. Okazało się, że Mel jest sędzią konkursowym, a Olbrzym już nie startuje w konkurencji, jest tylko kotem wystawowym. Miałam zająć się Olbrzymem podczas nieobecności Mel, czyli chronić go przed nadmiernymi pieszczotami ze strony widzów. Było to trudne zadanie, bo kot zdawał sobie sprawę, że jest przedmiotem podziwu i zachwytu. Przeciągał się w najwdzięczniejszych pozach, czarował cichym pomrukiwaniem, mrużył oczy przyciągając uwagę zwiedzających. Czasem pozwalałam ludziom na pogłaskać podopiecznego, szczególnie jeśli widziałam, że kot jest na to gotowy. No i pilnie uważałam, by nic nie dawano mu do jedzenia. Chyba dobrze wywiązałam się z zadania. Od tego czasu gdy tylko byłam w domu, a Mel miała inne zajęcia Olbrzym przebywał u mnie.
Po jakimś czasie zauważyłam, że mój stosunek do Olbrzyma ulega zmianie. Pierwsza fascynacja i bezkrytyczny zachwyt mijały, poznawałam go coraz lepiej i coś zaczynało mnie niepokoić. Nie wiedziałam co. Było w nim coś znajomego, ale i coś dalekiego, niezrozumiałego.
Zrobiło się ciepło, słońce wysyłało wiosenne promienie, nadszedł czas wiosennych porządków. Nie najłatwiejszym zdaniem było umycie wysokich okien, typowych dla starej kamienicy. Przygotowałam duża miednice z wodą, odwróciłam się, by otworzyć okno i kątem oka zauważyłam jak Olbrzym daje pięknego susa do wody. Zdziwienie, że kot wskakuje do wody ustąpiło przed nagłym olśnieniem… Już wiedziałam, kogo przypomina mi Olbrzym. Ujrzałam mojego Prawie Byłego wskakującego do basenu. Porównanie było tak natrętne, że nie mogłam się otrząsnąć z szoku. Od tej pory bardzo podejrzliwie analizowałam zachowanie Olbrzyma. Poczułam się jakby mną sterował. To on decydował, kiedy chce pieszczot i pozwalał się dotykać tylko wtedy, gdy sam miał na to ochotę. Kiedy miałam pracować przy komputerze rozciągał się na stojącym przy nim krześle. Pozwalał się adorować, ale na mnie zwracał uwagę tylko wtedy, gdy czegoś chciał. Kiedy coś było nie po jego myśli mrużył bursztynowe oko, a niebieskie przeszywało człowieka na wylot.
Myśli kłębiły się tak mocno w mojej głowie, że musiałam o tym komuś opowiedzieć. Właśnie wróciła Mel. Od razu zauważyła moje wzburzenie. Opowiedziałam, że kot wskoczył do wody i nie wiem, co się stanie z jego futerkiem. Roześmiała się tylko – Te typy tak mają, to chyba jedyne koty, które uwielbiają wodę. Ale – dodała – to chyba tak cię nie wyprowadziło z równowagi. Musi być coś więcej…
Dotychczas nie zwierzałyśmy się sobie, nie opowiadałyśmy o swojej przeszłości czy sprawach osobistych. Wtedy musiałam…Mel była na tyle i bliska, że mogła mnie zrozumieć i na tyle daleka, że nie przejęłaby się aż tak bardzo, by musieć zrobić coś więcej poza wysłuchaniem mnie. Opowiedziałam jej o moim Prawie Byłym.-
– Olbrzym uświadomił mi, dlaczego tak łatwo zdecydowałam się na kilkumiesięczny wyjazd. Musiałam przemyśleć, czy zostać, czy odejść. Z początku, jak we wszystkich związkach było wspaniale. Czułam się tak, jakbym nie chodziła po ziemi, ale unosiła się w powietrzu. Mój chłopak był czuły, uważający, mówił, że kocha. Kiedy wprowadziłam się do niego było cudownie. Chodziliśmy do kina i teatru, czasem kiedy zostawaliśmy w domu gotowałam jego ulubione potrawy, urządzaliśmy się. Z biegiem czasu jego zainteresowanie wspólnymi sprawami malało, oddalaliśmy się. Był miły kiedy czegoś potrzebował, czegoś chciał ode mnie . Coraz mniej czasu spędzaliśmy wspólnie. Nawet prezenty nas oddalały. Kiedyś wspólnie zmywaliśmy po posiłkach … do czasu, aż kupił zmywarkę. Potem mówił – tam nie ma pracy dla dwojga.
Czułam się wspaniale, gdy zdobył dla mnie najnowszą powieść mojej ulubionej autorki, a on powiedział – Muszę wyjść, więc nie będziesz się nudzić beze mnie. Przy posiłkach na stole lądował smartfon, a on znikał duchem w wirtualnej przestrzeni. Wtedy tego nie zauważałam, ale czułam, że coś się zmieniło. Starałam się być jak najlepszą gospodynią, by miał wszystko na czas, dobrą kochanką, a on łaskawie wszystko przyjmował w zamian za drobną monetę czułości.
Dopiero teraz widzę to w całej rozciągłości. Najbardziej wkurza mnie to, że podziwiałam go jaki jest mądry, a on nigdy nie chciał zrozumieć nic więcej niż to, co wiedział, albo raczej, co wydawało mu się , że wie. Nigdy nie zapytał – Dlaczego?
Mówiłam: Jestem smutna, – a on: Nie masz powodu, jestem tutaj:
Mówiłam: Źle się czuję – a on: To zażyj tabletkę.
Zapytałam: Dlaczego odeszła twoja była? A on: Nie doceniała mnie, chciała, to odeszła
A dla mnie „dlaczego?” jest jednym z najważniejszych słów. Kto pyta „dlaczego?”usiłuje zrozumieć drugiego, może nawet postawić się na jego miejscu. I teraz pytam –
– Dlaczego on taki jest?
Mel uśmiechnęła się, w jej odpowiedzi zabrzmiała nutka goryczy.
– Bo taka jest jego kocia natura. To człowiek -kot. Jeżeli pokochasz go jako kota, to musisz się pogodzić z jego naturą… To twoja decyzja, on ci jej nie ułatwi.
Zastanowiłam się. -Dlaczego wobec tego tak mnie to denerwuje u mojego Prawie Byłego, a nie denerwuje mnie u Olbrzyma. Lubię go i świadomie pozwalam się mu wykorzystywać-
– Bo jest kotem, poznałaś go jako kota i nie oczekujesz od niego, że będzie kimś innym. Ja też nie łudzę się, że będę czymś więcej dla Olbrzyma. Łączy nas wspólnota interesów. Mówią, że człowiek nie ma kota, ale kot ma człowieka. My mamy siebie nawzajem. Ja dbam o niego, a on poniekąd pomaga mi w pracy. Jestem behawiorystką zwierząt i często muszę rozwiązywać konflikty właścicieli i ich pupili. Czasem zdarza się też, że muszę uspokoić tygrysa w zoo…
Ta rozmowa pozwoliła mi podjąć decyzję. Byłam gotowa do powrotu, a był już najwyższy czas, bo kończył się okres mojej delegacji.
Przy najbliższym spotkaniu przy herbatce powiedziałam o tym Mel.
– Zlikwidowałam słówko „Prawie”. Jest już tylko „Były”. Jeśli mam być z kotem, to wolę prawdziwego kota, futrzastego, takiego, o którym będę wiedziała że jest kotem i nikim innym. A do wspólnego życia potrzebuję człowieka o człowieczym charakterze, nie kocim, ani nie psim, ani żadnym innym. – Mel znowu dziwnie się uśmiechnęła – Czeka cię trudne zadanie…
Olbrzym wskoczył na kanapę i podstawił łebek do pieszczot. Może zrozumiał, że niedługo wyjadę?
Spojrzałam na niego uważnie
– A właściwie jakiej on jest rasy? Zawsze zapomnę o to spytać.
– To rzadka u nas rasa – turecki van. Olbrzym ma swoje tureckie imię – Engin. Te koty znane są z zamiłowania do wody.
– Zapraszam cię jeszcze jutro na pożegnalną kawę. – powiedziała Mel. – Pewnie będziesz już spakowana, więc spotkajmy się u mnie.
Kiedyś udało mi się zrobić całkiem udane zdjęcie Olbrzyma z Mel. Zamówiłam dwie odbitki kazałam je oprawić w ładne ramki. Kupiłam też torebkę kocich przysmaków i z prezentami zadzwoniłam do drzwi Mel. Wręczyłam jej je i zasiadłyśmy do stolika. Olbrzym z obrażoną miną spał na najwyższej półce. Rozmawiałyśmy o wszystkim, wspominając wspólne wydarzenia, śmiejąc się i żartując. Kot nie poruszył się ani przez moment. W końcu Mel wręczyła mi torebkę ze słowami: – Mam dla ciebie też mały prezent. Życzę powodzenia. W torebce znajdowała się dosyć gruba świeca z nałożonym na nią napisem „Hominem quaero”…
Żegnając się podeszłam bliżej do kota za słowami: – Żegnaj Olbrzymie! Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy, ale nigdy cię nie zapomnę…Jestem ci bardzo wdzięczna…
W tym momencie kot podniósł się i coś mruknął. Nie wierzę… W jego oczach, pozie i głosie zobaczyłam i usłyszałam pytanie – Dlaczego???