Drogi E.
Teraz tyle, ile przypominam sobie z wycieczek szkolnych. Może mi się mieszają wspomnienia, może ktoś uzupełni, na razie piszę co pamiętam, szczególnie dzięki obrazkom Krzysztofa.
Pierwsza wycieczka naszej klasy była wycieczką jednodniową, bo nauczyciele nie chcieli zgodzić się na dłuższą przerwę w nauce. Sprawy wyjazdu załatwiał samorząd klasowy – wybór miejsca, terminu, trasy, ubezpieczenia, zakup biletów itd. Przy organizacji któreś wycieczki chłopcy następnego dnia wkroczyli do klasy śpiewając: „-Tępimy biurokrację, usprawniamy pracę biur…”
Pierwsza wycieczka była w Beskid Śląski. Dobrze pamiętam, że odbyła się w czwartek – a to dlatego, że czwartek rozpoczynaliśmy dwoma lekcjami historii… Miejsca nie pamiętam, ale na pewno było to przejście szlakami Beskidu Śląskiego. W drugiej klasie wyjechaliśmy na wycieczkę trzydniową autokarem w Góry Świętokrzyskie. Na wycieczki zapraszaliśmy jako dodatkowych opiekunów naszych magistrów fizyki lub wykładowców matematyki. W Góry Świętokrzyskie pojechał na pewno pan Janusz który dołączył do fizyków w tymże roku, tuż po ukończeniu studiów. Każda wycieczka miała w planie cele wychowawcze i poznawcze. Ponieważ nasza wychowawczyni nauczała geografii więc oczywiście wiedza z tej dziedziny musiała być poszerzana. W związku z tym zwiedziliśmy kamieniołom, gdzie zapoznaliśmy się ze sposobami pozyskiwania bloków kamiennych i poznaliśmy różne rodzaje skał, a także pozyskaliśmy „łup” w postaci kartonu wypełnionego różnymi okazami skał.
Zwiedzaliśmy również Muzeum Narodowe w Kielcach. W owych czasach wchodząc do muzeum trzeba było założyć na obuwie filcowe ochraniacze, rodzaj laczków zawiązywanych na sznurki w kostce. Posadzki, a szczególnie szerokie marmurowe schody, były bardzo śliskie, a zbyt duże filcowe kapcie chodzenia nie ułatwiały. Pech chciał, że pan magister potknął się na schodach i zjechał z piętra nadwyrężając nie tylko mniej szlachetną część ciała, ale i poczucie godności osobistej, szczególnie, że u stóp schodów czekała pani z obsługi i biorąc go za niesfornego ucznia zrugała z góry na dół.
W miejscu zakwaterowania było miejsce na ognisko, więc pani wychowawczyni zarządziła, że jedno spotkanie wieczorne przy ognisku przygotują harcerze, a drugie – członkowie ZMS. Dla harcerzy przygotowanie ogniska było łatwe – to codzienność obozowa, ale koledzy z fasadowej organizacji mieli z tym problem. Po naradzie zwrócili się po pomoc do reszty klasy i zajęcia wieczorne cieszyły się sukcesem. Pamiętam występy Harcerskiego Teatrzyku Obozowego, który czerpał inspiracje z Teatrzyku Zielona Gęś Gałczyńskiego. Zapamiętałam tylko jedną scenką pt. Rozmowa komendanta z duchem”. Było tak:
Akt 1
Komendant : Druhu duchu! Druhu duchu!
Duch: Uhu, uhu, uaaaa
Komendant: Druhu duchu, co słychać?
Duch: Ano nic…
Komendant: Aha.
Akt 2, może być 3, 4 …
Rozmowa jak wyżej.
Akt ostatni:
Komendant : Druhu duchu! Druhu duchu…
Duch: Uhu…
Komendant: Druhu duchu co słychać?
Duch: Ano nic..
Komendant Jak to nic? Co to jest? /Gwiżdże/ Alarm mundurowy!!!
Były też konkursy, a przygotowywanie pytań było równie atrakcyjne jak odpowiadanie.
Zwiedzaliśmy dworek Sienkiewicza w Oblęgorku. Wyszliśmy, wsiedli do autobusu i już wyjeżdżaliśmy, gdy okazało się, że brakuje dwóch kolegów. Stanęliśmy w alejce, a oni pędem gonili pojazd. To dało powód do sformułowania pytania – kto kłusował za autobusem?
Prawidłowa odpowiedź brzmiała – MUCtangi.
Zwiedzaliśmy również ruiny zamku w Chęcinach. W owych czasach nie było takiej komercjalizacji jak obecnie. Ruiny wielu zamków stały w żaden sposób nie chronione, można było chodzić po nich do woli, nikt nie wymagał biletów wstępu. Tak było i w Chęcinach. Wychowawczyni tylko prosiła, byśmy zbytnio się nie rozchodzili. W pewnym momencie podszedł do nas starszy pan bardzo nieporządnie odziany w stary, obdarty płaszcz i zaczął opowiadać coś o basztach zamkowych, jakąś legendę o kochankach mieszkających kiedyś w tym miejscu, po czym podszedł do wychowawczyni i zażądał wynagrodzenia jako przewodnik zamkowy. Ten fakt został uwieczniony w rysunkowym sprawozdaniu z wycieczki, tak samo jak uwiecznione zostały „strażackie” kiełbaski podane nam na śniadanie. Trzeba było obchodzić się z nimi ostrożnie, bo wbijając widelec w kiełbaskę można było zostać opryskanym tłustym płynem.
Na wycieczkach połączonych z noclegami najciekawsze jest „życie nocne”. Pamiętam taką sytuację: wieczorem dziewczyny narzuciły na piżamy / grube, flanelowe/ kurtki i spotkały się w pokoju z kilkom chłopakami. Było trochę hałasu i wpadła pani wychowawczyni. Chłopcy wyszli, a dziewczyny musiały wysłuchać kazania na temat :Jak można dopuścić, by chłopcy zobaczyli was w piżamach?
Następnej nocy, /a może na następnej wycieczce? /kilku chłopców znowu znalazło się w pokoju dziewczyn. Zaczęli się zastanawiać, gdzie można by się ukryć w razie nadejścia opiekunów. Była tam dosyć wąska, dwudzielna szafa. Przymierzali się, kto mógłby się w niej schować. Uzgodnili, że Jacek, ze względu na gabaryty zajmie jedną część, do drugiej zmieści się pozostałych dwóch. Wtem na korytarzu rozległ się głos nauczycielki. Chłopcy wepchnęli się do szafy, zamknęli drzwi, ale po chwili alarm został odwołany. Jacek wyszedł, ale z pozostałej części kolega wytoczył się wypchnięty, bo się zaklinował. Śmiechu mieliśmy co niemiara, całe szczęście, że „ciało pedagogiczne” już tego nie usłyszało.
W trzeciej klasie byliśmy na wycieczce w Bieszczadach. Chodziliśmy po połoninach, a pamiętam tylko fakt, jak po zdobyciu Tarnicy chłopcy kłaniali się zachodowi słońca – po to, by wypiąć odwrotną część ciała w pewnym kierunku. No i śpiewanki przy ognisku z panem Romanem – w tej wycieczce panią wychowawczynię wspomagali matematycy.
Tyle na razie z tego, co zapamiętałam z wycieczek klasowych.
Myślę, co by tu jeszcze…
Pozdrawiam E.