Blogi

List do E. Nowe opowiadanie Benim adin

Drogi E.

Właśnie przeczytałam twoje nowe opowiadanie „Benim adin”. („Nazywam się”). Niestety, nie znam tureckiego i korzystam z niezbyt doskonałego tłumaczenia, jakie twoje fanki udostępniają w internecie. Historie, które opowiadasz są ciekawe, a jednocześnie czuję, że bardziej od fabuły interesuje cię sposób ujmowania myśli, piękno języka, czyli jednym słowem jesteś literatem, artystą. Niektóre twoje opowiadania zainspirowały mnie do napisania swoich historii albo do przetworzenia twoich zgodnie z moimi uczuciami. Są to jednak historyjki nadające się do gazet dla gospodyń domowych, a w żadnym razie nie aspirują do bycia czymś więcej.
Idąc za ciosem i dysponując stosunkowo dużą ilością czasu i niewielką ilością pieniędzy postanowiłam zabawić się w wydawcę i wydrukować część z nich w książce „Szum i szept”, w maleńkim nakładzie jako swój prezent urodzinowy. Oczywiście inspirowałam się twoim zbiorem opowiadań „ Cisza”.
Nigdy też nie miałam nadziei, że dowiesz się o mej twórczości, czy coś przeczytasz, dlatego zaskoczyło mnie twe ostatnie opowiadanie. Pobudziło moje marzenia. To, że zastosowałeś sposób opowiadania historii z różnych punktów widzenia i to, że użyłeś łacińskiego wyrażenia.
Przypomniało mi to moje opowiadanie „Historia miłosna na trzy lub cztery głosy”, gdzie też różne osoby opowiadają o tym samym wydarzeniu, oraz opowiadanie „Kot”, gdzie użyłam wyrażenia łacińskiego. Zresztą całe opowiadanie jest też w moim stylu, z optymistycznym zakończeniem. Jestem świadoma, że to całkowity przypadek, ale miło pomarzyć, że przeczytałeś i coś z tego ci się spodobało. Zdecydowanie poprawiłeś mi nastrój…
Jest jednak coś, co nie do końca jest prawdą według mnie. W twoim opowiadaniu kot mówi, że ma na imię kot, tak jak inne koty. Z trudem przyjmuje, że ludzie nadali mu imię. Mówi też o tym, że koty czują więcej niż rozumieją. Widocznie nie rozumie znaczenia nadania imienia. Nadać komuś imię, to wyróżnić go spośród wielu. Przyjąć, że jest osobną jednostką, inną niż wszystkie tego samego gatunku. Gdyby ten kot potrafił czytać, to może poznałby wiedzę pochodzącą z jednej z najmądrzejszych książek świata „Małego księcia” A. de Saint- Exupery. Dowiedziałby się, że nadać imię, to „oswoić”, a także przyjąć odpowiedzialność za kogoś. Że Róża jest tylko jedna, choć na świecie istnieją miliony róż.
Nadając mu imię ludzie przyjęli na siebie zobowiązanie, adoptowali go, dali dom, pokarm i miłość.
Możliwe, że kotu nie odpowiada imię „Yagmur”( Deszcz), bo czy to odpowiednie imię dla kota? A może po prostu w ten sposób chce zachować resztki niezależności? Wydaje mi się, że każda istota, która posiada świadomość chce być traktowana jako osobna jednostka, właśnie jako ktoś, kto posiada swoje własne imię. Ale cóż my, ludzie możemy wiedzieć o świadomości kotów? O świadomości innych stworzeń? Może świadomość siebie, jakieś „ego” posiadają także rośliny, na przykład pomidory?

POMIDORY

Trzask! Prask! Ktoś postawił na straganie skrzynkę. Potem, trochę mniej delikatnie, drugą.
– Ojej, uważajcie, jesteśmy takie delikatne, nie możecie nas urazić! – zabrzmiał głos z pierwszej skrzynki.
– Nie można nami tak tłuc! Uważajcie! Ratunku! -z drugiej skrzyni rozległ się gwar głosów.
Znad krawędzi pierwszej ze skrzynek wyjrzał zaciekawiony pomidor. W sąsiedniej skrzyni także były pomidory, ale jakże inne. Jego bracia byli wszyscy tacy sami, czerwoni, jednakowego rozmiaru, każdy z zielonym listkiem i kawałkiem łodyżki. Każdy umieszczony został w osobnym mieszkanku w równych rządkach. Po prostu piękne pomidory. Jedynie ten jeden miał małą skazę- z jednej strony małe wgłębienie w skórce spowodowało, że inne pomidory uznały go za gorszego od nich. Pomidor z brzegu czuł się więc wśród nich obco, choć nie znał innego świata.
Teraz spoglądał na innych pobratymców – pomidory w sąsiedniej skrzynce miały różne kształty i odcienie czerwoności. Zaciekawiły go.
– Hej, wy tam, kim jesteście?
– Ja jestem Najmniejszy – pisnął maleńki pomidorek. – A ja Największy, … Różowy… Podłużny… Owalny…Karbowany… rozlegało się z wszystkich stron. Każdy wykrzykiwał swoje imię.
– To nie jesteście Pomidorami?
– Jesteśmy, ale mamy też swoje imiona. Nadała nam osoba, która się nami opiekowała. Podlewała, nawoziła, usuwała chwasty i rozmawiała z nami. Chroniła przed wiatrem i nadmiernym słońcem, osłaniała w czasie deszczu, dbała o nas. Od kilku dni nie przychodziła, ale ktoś nas zabrał i włożył tutaj.
– Co to jest słońce, deszcz i wiatr? W naszym kraju niczego takiego nie znaliśmy. – zapytał pomidor z pierwszej skrzynki. Tylko on wykazywał ochotę do rozmowy.
– Niemożliwe. Wiatr jest wszędzie, czasem łagodny i przyjemny, nawet przydatny w upały, gdy słońce zbyt mocno przygrzewa, a deszcz to woda, która pada z góry. Moczy liście i nie czujemy się z tym dobrze. Słońce daje nam światło i ciepło, najlepsze jest rano , kiedy wschodzi i wieczorem, kiedy chowa się z drugiej strony. Gdy stoi wysoko czasem jest za gorące, ale wiemy, że wkrótce przestanie palić, więc nie narzekamy.
– Przecież słońca nie poruszają się. W naszym kraju są zawsze w tym samym miejscu. Robią wszystko, by ułatwić nam życie. Mamy wiele słońc.
Nagle rozległ się chór głosów „Jesteśmy wybrańcami, najważniejszymi i najbardziej cenionymi pomidorami na świecie”
– W końcu raczyły się odezwać – zaśmiał się Najmniejszy.
– Są takie dumne , że rzadko się odzywają i tylko wszystkie razem.
– Ty jesteś inny…
– Kiedyś do naszego kraju wpadł jakiś owad i zrobił coś, co mnie odmieniło. Ale nikt mi nie chce mi powiedzieć, co to było. Jestem inny i chciałbym też mieć własne imię, tak jak wy.
– Możemy nazwać cię „Przyjazny”?
– Wspaniałe imię. Chciałbym się z wami zaprzyjaźnić, dowiedzieć się czegoś więcej o waszym kraju.
– A mnie najbardziej interesuje, co teraz będzie? Słyszałem, że jak dojrzejemy mamy wypełnić swoje przeznaczenie. Gdy to się stanie trafimy do miejsca szczęśliwego, które nazywa się Niebo.
– Możemy tylko czekać…Nie potrafię nawet przeskoczyć do waszej skrzynki, choć bardzo tego pragnę.
Gdzieś nad nimi rozległ się nagle głos.
– Piękne te pomidory. Chcę wybrać pięć najpiękniejszych. Potrzebuję ich do nagrania filmu reklamowego.
Jakaś ręka wyjmowała po kolei pomidory, obracała je i odkładała na miejsce.
– Ja jestem najpiękniejszy!
– Wybierz mnie!
– Ja się nadaję do filmu!
Pomidory straciły swoją jednomyślność, wydzierały się jeden przez drugiego, usiłowały pokazać swoją najpiękniejszą stronę. Ręka chwyciła też Przyjaznego.
– Ten się tu nie nadaje…i wrzuciła go do drugiej skrzynki. Pięć pomidorów dumnych z wyboru powędrowało do kosza i zniknęło z oczu pozostałych. Po chwili znowu rozległ się głos
-Poproszę kilogram pomidorów, z tych tańszych. Moje dzieci bardzo lubią zupę pomidorową.
Podłużny, Różowy i kilku innych odeszło ze skrzynki.
– No spójrzcie, tym też się udało wyjść na spotkanie przeznaczeniu. – Znowu zgodnym chórem odezwały się pomidory z pierwszej skrzynki.
Na bazarze pojawił się szef kuchni restauracji hotelowej. Szukał najlepszych produktów na wieczorne przyjęcie.
– Wezmę całą skrzynkę tych pomidorów.
– Niestety, już sprzedałem kilogram.
– Wobec tego wezmę obie skrzynki. Duże nadadzą się do sałatki Caprese, mają odpowiednią wielkość, ale te drugie mają lepszy smak i aromat.
Na przyjęciu pomidory świetnie się zaprezentowały. Przełożone plasterkami sera mozzaella i ozdobione listkami bazylii plastry pomidorów stanowiły prawdziwą ozdobę stołów. Niektóre pomidory powycinane ostrym nożykiem stały się elementem dekoracji. Pomidory z drugiej skrzynki straciły swoje kształty – stały się składnikami sałatki pomidorowej, która robiła prawdziwą furorę, wszyscy zgodnie twierdzili, że tak smacznych pomidorów w życiu nie jedli.
Pomidory, które miały zagrać w filmie myto, smarowano nabłyszczaczami, doklejano listki, w końcu zrobiono kilka zdjęć. Potem filmowano inne warzywa. O pomidorach przypomniał sobie rekwizytor następnego dnia. Ciepło reflektorów i zabiegi upiększające nie wyszły im na zdrowie. Wyrzucono je do kosza.
Kobieta ugotowała ogromny garnek zupy pomidorowej. Rodzina zajadała ze smakiem, a najmłodszy syn prosił o dolewkę
– Mamusiu, to najlepsza zupa pomidorowa jaką jadłem, po prostu niebo w ustach…

I to by było na tyle. Z imieniem czy bez i tak nie oprzemy się swemu przeznaczeniu.
Pozdrawiam i czekam na następne opowiadania.
Ellani.

Najnowsze moje opowiadanie inspirowane E. „Gdybym był Pinokiem”

Gdybym była księżniczką

– Mariolko, dlaczego jesteś taka smutna? – zapytała babcia.

– Pani w szkole kazała nam napisać jaką postacią z bajki chcielibyśmy zostać. Zawsze chciałam być księżniczką, ale przecież jestem nieładna i nadaję się najwyżej na siostrę Kopciuszka, a nie na Śnieżkę ani nawet Śpiącą Królewnę.

– Kto ci to powiedział? Możesz też zostać księżniczką, jeśli tylko zechcesz. Opowiem ci bajkę na poprawę humoru. A wypracowanie napiszesz jutro.

-Tak, proszę o bajkę, może potem przyśni mi się coś miłego.

Bajka o księciu i księżniczce.

Było to dawno, dawno temu. W pewnej krainie stał zamek, w którym mieszkał książę Eryk, jej władca . Za zamkiem rozciągał się ogromny las przecięty szerokimi gościńcami prowadzącymi w różne strony świata. W pobliżu zamku, za rzeką, rozciągała się osada, w której mieszkali rzemieślnicy, a jeszcze dalej pola i wsie należące do księcia. Pomiędzy osadą a wsią, nad rzeczką, która w tym miejscu tworzyła staw znajdował się młyn.

Książę Eryk miał jedynego, ukochanego syna Maksymiliana. Wychowywał go jak przystało na księcia – oprócz nauczyciela czytania, pisania, liczenia chłopiec miał nauczycieli fechtunku i tańca, jazdy konnej i dobrych manier. Nauczył się wydawać rozkazy i słuchać pochlebców, którzy mówili mu, że jest najpiękniejszym księciem na świecie. Był ładnym dzieckiem, potem przystojnym młodzieńcem, a bogate i piękne stroje oraz trochę upiększających drobiazgów, jak pudry, pomady, barwiczki czyniły go pięknym. Powiedzmy od razu, że w jego komnacie było kilka luster i toaletka godna pierwszej damy dworu. Pięknie prezentował się Maksymilian na koniu. Wiedział o tym i dlatego często urządzał przejażdżki gościńcami prowadzącymi przez osady i wsie. Syn był jedyną słabością księcia. Poza tym Eryk był mądrym władcą, starał się utrzymać przyjazne stosunki z sąsiednimi władcami i dbał o to, by jego poddani mogli pracować w spokoju, a wydatki dworu nie przekraczały dochodów.

W młynie mieszkał ze swoją rodziną młynarz, oraz jego pomocnicy. Oczkiem w głowie młynarza była jego córka, Marysia. Była to dziewczynka wesoła i bystra.

– Mateńko, pozwólcie mi pomóc przy robieniu masła i sera.

– Babciu, pokażcie, jak trzeba uprząść ten len, a jak wełnę.

– Tatulku, a dlaczego ten młyn tak turkoce

Marysia chciała wszystko wiedzieć, wszystko umieć. Wszędzie było jej pełno. Najbardziej jednak lubiła długie jesienne i zimowe wieczory.

– Dlaczego babciu?

-Widzisz, Mariolko, wtedy nie było telewizji, internetu, a nawet elektryczności. Siedziało się przy ogniu z kominka lub świecy i opowiadało o różnych wydarzeniach. Babcia Marysi często opowiadała baśnie, a znała ich bardzo dużo.

Cała rodzina i młynarczykowie zasiadali wkoło kominka, a babcia snuła opowieści o różnych cudach. O rycerzach walczących ze smokami, o strasznych stworach żyjących w opuszczonych pałacach, o ludziach zmienionych w ptaki.

Ulubioną baśnią Marysi była ta o Kopciuszku. Gdy wieczorem kładła się spać marzyła o tym, że spotka księcia i ten wybierze ją spośród wszystkich dziewcząt. Postanowiła jak najlepiej przygotować się do roli księżniczki.

Pytała babcię: – Jaka powinna być prawdziwa księżniczka?

– Prawdziwą księżniczkę możesz poznać zawsze po jej zachowaniu. Jest dobra i dba o poddanych. Mądre słowa babci sprawiły, że Marysia zaczęła myśleć o innych.

W każdym momencie myślała „ A jak zachowałaby się księżniczka?” I tak postępowała. Kiedy dzieci się kłóciły o coś Marysia nie brała udziału w zwadzie, ale starała się je pogodzić. Zwracała uwagę na to, jak i o czym mówi.

Dzieci ze wsi zauważyły różnicę w jej zachowaniu. Niektórym się to nie podobało. Mówiły „Wywyższa się, uważa za lepszą”.  Są ludzie, którzy nie lubią innych od siebie. Wiele dzieci jednak chętnie przychodziło do młyna, bo Marysia dzieliła się z nimi swoimi zabawkami i potrafiła wymyślać ciekawe gry. Lata mijały, Maksymilian dorastał w przekonaniu, że jest najprzystojniejszym młodzieńcem i najmądrzejszym następcą tronu,

Marysia dorastała również, ale ciągle wydawało jej się, że nie jest dosyć dobra, by zostać księżniczką. Czasem też przeglądała się w wodzie, bo nie miała lusterka. Pytała „Wodo, wodo czy moja uroda jest odpowiednia dla księżniczki?”Woda jednak marszczyła się pod wpływem wiatru zniekształcając wizerunek. Czasem Marysi wydawało się, że wygląda pięknie, częściej, że urodzie jej wiele brakuje.

Pewnego dnia do młyna przyjechał człowiek z wozem pełnym ziarna do zmielenia. Obok niego na koźle siedział mały chłopczyk. Jego ojciec wraz z młynarczykami wyładowywali worki i zanosili do młyna. Ostatnie worki zniesiono, wszyscy weszli do wnętrza, gdy koń spłoszył się i szarpnął wozem. Chłopczyk spadł i uderzył kolanem o kamień. Zauważyła to Marysia, podbiegła do niego, podniosła i utuliła. Uspokoiła dziecko, obmyła otarcie skóry i przyłożyła listek babki. Wypadek zauważył ktoś jeszcze. Młynarczyk Jasio stał przy oknie i widział wszystko. Czy to był błysk słońca, czy wyraz oczu Marysi, czy coś innego, w każdym razie Jasiowi wydało się, że widzi Marysię po raz pierwszy i jest ona najpiękniejszą osobą na świecie. Od tej pory spoglądał na nią często, czasem udało mu się zamienić z nią kilka słów, ale ona traktowała go jak wszystkich innych.

Książę Maksymilian kończył dwudziesty pierwszy rok życia. Książę Eryk namawiał go do ożenku.

-Poszukaj ładnej panny, odpowiedniej dla ciebie i urządzimy piękny ślub i wesele.

– Ależ ojcze, w sąsiednich państwach nie ma odpowiedniej księżniczki, albo za małe, albo za stare, albo za brzydkie. Nie wiem, gdzie mam szukać żony.

– Może wśród poddanych znajdziesz kogoś odpowiedniego?

– Mam jeździć po kraju, by szukać żony? Nie chcę.

– Wobec tego urządzimy bal, na który zaprosimy wszystkie panny od osiemnastego do dwudziestego roku życia. Tym sposobem będziesz miał wszystkie w jednym miejscu.

– Niech tak będzie.

Heroldowie rozgłosili wieść o balu we wszystkich miastach i wioskach księstwa. W wielu domach rozpoczęły się przygotowania. Krawcy, modystki, szewcy mieli pełne ręce roboty.

Marysia również wybierała się na bal. Nie miała co prawda matki chrzestnej-wróżki, ale udało jej się namówić ojca na kupno materiału na sukienkę. Uszyła ją sama i ozdobiła pięknym haftem. Brakowało tylko pantofelków. Gdy suknia była gotowa mama poprosiła Marysię, by ubrała się w nią, tak , aby wszyscy mogli ją zobaczyć. Wieczorem domownicy zebrali się w izbie Marysia w pięknej sukni, z włosami uczesanymi w wysoki kok i z wpiętymi w niego kwiatami wyglądała zachwycająco. Rodzice podeszli do niej i wręczyli jej piękne czerwone pantofelki wykonane z cieniutkiej skórki. Młynarz powiedział:

– To prezent na twoje osiemnaste urodziny. Poczuj się jak księżniczka i baw się dobrze na balu.

W końcu nadszedł ten upragniony dzień. Marysia uwierzyła, że to właśnie ona , jak Kopciuszek, może zachwycić księcia i zdobyć jego serce i koronę. Do pałacu było niedaleko, więc wzięła pantofelki do ręki i w codziennych drewnianych trepkach poszła na bal. Za bramą zdjęła drewniaki, zostawiła je pod murem i całkowicie gotowa weszła do pałacu. W ogromnej sieni wiele panien oczekiwało na wejście. Służący księcia wprowadzali je pojedynczo i przedstawiali siedzącym na podwyższeniu książętom Erykowi i Maksymilianowi. Młody książę wydawał się znudzony, czasem tylko ożywiał się na widok jakieś ładniejszej panny. Prezentacja była już prawie skończona, zabrzmiały pierwsze takty tańca, książę wstał i przechodził między dziewczętami szukając, z którą rozpocząć tańce, gdy zaanonsowano: Wioletta, córka kupca Mikołaja. W drzwiach ukazała się dziewczyna, której urodę podkreślał bogaty, najmodniejszy strój i biała peruka ozdobiona wstążkami i drogimi kamieniami. Wszelkie niedoskonałości cery skrywały róż i bielidło, a rzęsy i brwi umiejętnie podkreślało czernidło. Maksymilian szybko podszedł do niej i poprosił do tańca.

Rozmawiali o najnowszej modzie, o sąsiednim księstwie, w którym długo Wioletta przebywała.

Pozostałe tańce książę przetańczył także z nią, lekceważąc pozostałe panny. Wiele z nich bawiło się bardzo dobrze, tańcząc z dworzanami i sługami dworskimi, którzy otrzymali polecenie zadbania o dobry nastrój. Wiele, ale nie Marysia. Gdy tylko wybiła północ wybiegła z pałacu, by wrócić do domu. Właśnie stała w pobliżu bramy i zmieniała pantofelki, gdy nadjechał jakiś powóz. Ledwo zdążyła uskoczyć, ale powóz wyrwał jej z ręki jeden pantofelek i odrzucił daleko w ciemność. Nie potrafiła go znaleźć i z jednym pantofelkiem w ręku wróciła do domu. Wszyscy spali, tylko Jasio czekał na jej powrót. Od razu zauważył jej czerwone oczy i smutną twarz.

– Co się stało? Nie bawiłaś się dobrze?

– Nie, zjawiła się inna dziewczyna, która zawróciła w głowie księciu. Nie zostanę księżniczką…

– Dla mnie już nią jesteś.

– Nie jesteś księciem, a ja marzę o księciu.

Jaś bardzo się zasmucił, ale bardzo pragnął wywołać uśmiech na twarzy Marysi.

– Poczekaj rok, wyruszam na roczną wędrówkę, by poznać pracę w innych młynach, co pozwoli mi zostać mistrzem młynarskim. Odwiedzę inne księstwa, dowiem się, czy jest w którymś książę, który cię doceni.

Wczesnym rankiem cała rodzina żegnała Jasia, który wyruszał na roczną wędrówkę. Młynarz wręczył mu monetę i powiedział:

– Zachowaj to na czarną godzinę. Wierzę, że wiele nauczysz się w szerokim świecie i szczęśliwie wrócisz do nas. Miejsce dla ciebie zawsze się znajdzie.

– Życzcie mi szczęścia – z tymi słowami Jaś wyruszył w drogę. Przechodząc obok pałacu księcia zauważył w przydrożnym rowie coś czerwonego. Schylił się i podniósł czerwony pantofelek pokryty kurzem i śladami kopyt końskich. Włożył go do węzełka i poszedł dalej. W sąsiedniej krainie znalazł młyn, w którym przyjęli go i pozwolili przez jakiś czas pracować. Pilnie oglądał urządzenie i porównywał z młynem, w którym pracował dotychczas, Uczył się ciągle fachu. Pilnie też wypytywał o książąt tego kraju. Władca był w średnim wieku, miał żonę i maleńkiego synka. Nie było tam księcia dla Marysi. Po pewnym czasie wyruszył dalej szukać nowej wiedzy. W następnym księstwie spytał o młyn. Ludzie wskazali mu drogę. Zdziwił się, bo droga wiodła pod górę, a młyny wszędzie stały nad wodą. Za drzewami ujrzał dziwny budynek. Wysoki, ze spiczastym dachem i dziwnymi czterema skrzydłami obracającymi się tak, jakby chciały unieść budynek wysoko nad chmury. Przed nim stało kilku ludzi. Zebrał całą swoją odwagę i podszedł bliżej.

– Gdzie tu jest młyn? – zapytał Spojrzeli na niego ze zdziwieniem i zaśmiali się.

– Chyba przyszedłeś z daleka. Tu jest młyn.

– Młyn? A co go napędza? Tu nie ma stawu ani rzeki.

– Wiatr. Pierwszy raz widzisz wiatrak?

– W moim księstwie nie ma takich. A czy mógłbym tu popracować jakiś czas? Pracowałem w różnych młynach, ale w takim nie.

– Wejdź do środka i zapytaj młynarza.

Jasio wszedł do środka i ujrzał znajomy widok. Wewnątrz młyn był podobny do tych jakie znał.

Młynarz zgodził się.

– Możesz tu pracować, dam ci mieszkanie i jedzenie, a po dwu miesiącach zobaczymy, co z ciebie będzie.

Jasio był pracowity i chętny, chciał się nauczyć nowych rzeczy, poznał czym różni się praca w wiatraku od pracy w młynie wodnym. Po dwu miesiącach młynarz stwierdził

– Chętnie zatrzymałbym cię na dłużej, ale wiem, że musisz wędrować dalej.

Gdybyś jednak szukał pracy to pomyśl o mnie.

Jaś wyruszył dalej. Ostatnie księstwo było porośnięte lasami, pól i łąk było bardzo mało. Wioski wyglądały na bardzo biedne. W końcu natrafił na rzekę. Postanowił iść z jej biegiem, licząc, że nad nią musi być jakiś młyn. Zamiast plusku koła młyńskiego usłyszał miarowy dźwięk pił tnących drzewo. Na polanie nad rzeką kilku ludzi cięło pnie na deski. Podszedł i zapytał

– Jest tu gdzieś jakiś młyn?

– Jest tam trochę dalej, ale raczej nikt cię tam nie przyjmie. Nie ma pracy nawet dla jednego starego młynarza. Mamy mało zboża, żyjemy tylko z tego, co znajdziemy w lesie i ze sprzedaży desek, ale to ciężka praca i nie zarabiamy zbyt dużo.

– Mimo wszystko zajdę do młyna.

Jak powiedział, tak zrobił. Stary młynarz spojrzał na niego..

– Nie mogę przyjąć cię do siebie. Ledwo mi starcza na kawałek chleba. Gdyby nie pomoc sąsiadów umarłbym z głodu.

– Mam pieniądze, pokażesz mi wszystko, a ja kupię jedzenie dla nas obu. – Dobrze , więc może chcesz przejąć ten młyn. Ja już nie mam siły pracować, choć i tak nie mamy dużo do mielenia.

Jasio zastanowił się. „A gdyby tak wykorzystać koło wodne do poruszania piły i cięcia drewna… a może kilku pił naraz?” Po kilku dniach wymyślił, jak napędzić piły tak, by chodziły w górę i w dół.

Zapytał młynarza, czy jest we wsi ktoś, kto mógłby mu pomóc w budowie tartaku.

-Cała wieś pomoże, jeśli znajdą tu pracę.

– Na pewno będzie więcej pracy dla drwali, tu w tartaku i przy spławie i sprzedaży desek.

* * *

Tymczasem Marysi czas zaczął się dłużyć. Myślała o księciu, którego znajdzie jej Jaś. Dnie całe zapełniała jej praca, a wieczory marzenia. Z każdą chwilą wymarzony książę stawał się coraz bardziej rzeczywisty. Widziała jego twarz, oczy, znała uśmiech i kolor włosów. Co dziwniejsze, książę zaczynał mieć oczy Jasia, włosy Jasia i uśmiech Jasia. Marysia nie zdawała sobie z tego sprawy, że tęskniąc za księciem myśli o Jasiu.

Książę Maksymilian oświadczył się Wiolecie. Rozpoczęto przygotowania do ślubu. Zarówno Wioletta jak i Maksymilian życzyli sobie, aby to było jak najpiękniejsze i najbardziej okazałe wydarzenie. Niestety, każde z nich wyobrażało sobie to inaczej. Dyskusjom i sporom nie było końca, aż musiał interweniować sam książę Eryk. Przygotowania trwały równy rok, a szycie strojów, wybieranie mebli do pokojów, które zająć mieli państwo młodzi, zapraszanie gości i wiele równie ważnych zajęć zabierało tak dużo czasu, że Maks i Wioletta nie mieli czasu na lepsze poznanie się. Na dodatek książę Eryk, aczkolwiek bardzo kochał swojego syna, stanowczo sprzeciwił się zbytniemu nadwyrężaniu budżetu księstwa na weselne wydatki.

– To skandal, że ojciec nie zgodził się na specjalny podatek na nasze potrzeby – skarżył się Maksymilian Wioletcie.

– Mój ojciec też powiedział, że nie kupi mi złotej karety, ani diamentowej kolii. A przecież ta ze szmaragdami jest zbyt skromna.

– Mam pomysł. Po ślubie wyjedziemy w podróż po wszystkich miasteczkach i wsiach. Spodziewam się, że wszędzie poddani zechcą sprawić nam prezenty ślubne.

W końcu wszystko było przygotowane i rozpoczęły się uroczystości weselne.

* * *

W tym czasie prace przy budowie tartaku zostały również zakończone. Po kilku próbach tartak ruszył pełną parą. Jasio podszedł do starego młynarza

– Mój czas tu się skończył. Muszę wrócić do domu.

– Czy ktoś tam na ciebie czeka?

– Mam nadzieję, że tak, chociaż nie przyniosę najlepszych wieści. Chciałbym przychylić nieba pewnej dziewczynie, ale ona do szczęścia potrzebuje księcia.

– Czy mógłbym ci jakoś pomóc?

– Nikt nie jest w stanie tego zrobić, chyba że masz jakiegoś księcia na podorędziu.

– Może i mam, ale pomogę ci w inny sposób.

Starzec podszedł do okutej skrzyni i wyjął z niej pięknie oprawione lusterko.

– To niezwykłe zwierciadło. Pokazuje prawdziwe oblicza ludzi. Od niego dowiedziałem się , że jesteś dobrym człowiekiem. To miejsce będzie czekało na ciebie. Wróć tu czy będziesz szczęśliwy, czy nie.

Jasio owinął lusterko chusteczką i schował za pazuchę. Pożegnał wszystkich i wyruszył w drogę do domu. Dwa dni wędrował gęstym lasem, trzeciego usłyszał dźwięk dzwonów. To na zamku świętowano ślub księcia Maksymiliana i Wioletty. Im bliżej zamku tym trudniej było się przedzierać przez tłum zaproszonych gości i gapiów. W końcu dotarł do młyna. W młynie zastał tylko babkę, bo wszyscy pozostali wybiegli na drogę oglądać przejazd orszaku książęcego. Jaś skierował się za nimi. Mieszkańcy wioski zgromadzili się pod przewodnictwem wójta, który miał wręczyć w ich imieniu prezent nowożeńcom – piękny koronkowy obrus wykonany przez wieśniaczki. W tłumie ludzi Jasio zauważył Marysię. Podszedł do niej i przywitał się. Z radością zauważył, że Marysia ucieszyła się na jego widok. Wręczył jej lusterko.

– Gdy wrócimy do domu opowiem ci, skąd je mam.

Marysia przejrzała się w lusterku i zdziwiła się. Ujrzała w nim księżniczkę z koroną na głowie. Spojrzała na Jasia.

– Widzę w nim księżniczkę, czy to naprawdę ja?

– Lusterko mówi prawdę. Ja zawsze wiedziałem, że jesteś księżniczką.

Marysia znowu spojrzała do lusterka. Nawet nie zauważyła, że zbliżył się do nich orszak. Wioletta jechała konno obok Maksymiliana. Ze znudzoną miną słuchała przemowy wójta i oglądała prezent. Zauważyła lusterko.

– To pewnie też prezent dla mnie, bo skąd taka wieśniaczka miałaby tak cenny przedmiot. Pochyliła się i wyrwała lusterko z rąk Marysi. Przejrzała się i zaniemówiła. Ujrzała bowiem zwykłą, trochę piegowatą dziewczynę, jaką była pod bielidłem i różem. Zezłościła się. Im bardziej jednak była zła, tym bardziej obraz w lusterku stawał się brzydszy, aż w końcu widziała tam wiedźmę z wykrzywioną twarzą.

– Co za ohyda! – rzuciła lusterko na ziemię, To upadło na kamień i stłukło się w drobny mak.

Wioletta odjechała, a Marysia podnosząc oprawkę rozpłakała się.

– Już nigdy nie zobaczę siebie jako księżniczki…

– Nie płacz – próbował pocieszyć ją Jasio. – W moich oczach zawsze byłaś, jesteś i będziesz księżniczką.

Marysia podniosła się. Próbując wytrzeć łzy nie zauważyła, że maleńki okruch lusterka wpadł jej do oka. Spojrzała na Jasia i zdziwiła się. Zamiast chłopca ujrzała swojego wymarzonego księcia. Trwało to tylko moment, ale Marysia wszystko zrozumiała.

Tymczasem na zamku po uroczystościach nadeszły zwykłe dni. Książę Eryk postanowił przygotować Maksymiliana do przejęcia obowiązków. Życzył sobie, by młody książę więcej czasu poświęcał na sprawy państwa. Nie podobało się to Wioletcie, bo chciała by cały czas poświęcał tylko jej. Coraz bardziej okazywała swoje niezadowolenie, marudziła i kaprysiła. Takie postępowanie nie dodawało jej urody. Wnet książę zauważył, że Wioletta wcale nie jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Sprawy państwa, polowania, turnieje były teraz o wiele ciekawsze. Nawet wiadomość o tym, że zostanie ojcem była tylko pretekstem, by oddalić się od żony. Z upodobaniem zaczynał przyglądać się innym dziewczętom i kobietom.

W młynie wieczorami Jasio opowiadał o tym, co zobaczył w szerokim świecie. Domownicy dziwili się wiatrakom i tartakom. Pewnego wieczoru, gdy wszyscy poza Marysią poszli spać, Jasio zwrócił się do niej.

– Przepraszam że nie znalazłem ci wymarzonego księcia, ale wierz mi, żaden, którego spotkałem nie był ciebie godny.

– Znalazłeś mi księcia, choć o tym nie wiesz…Szkoda tylko, że zgubiłam mój czerwony pantofelek.

Na te słowa Jasio pobiegł do swojej izdebki. „Czy powiedziałam coś nie tak?”-pomyślała dziewczyna. Po chwili chłopak stanął przed nią z czerwonym pantofelkiem.

– Czy ten będzie dobry? Co prawda jest trochę zniszczony, bo spędził ze mną cały rok. Znalazłem go po balu, na którym byłaś. Czyżbyś to ty była Kopciuszkiem?

– Tak, to mój bucik, a ty jesteś moim wymarzonym księciem.

Wkrótce w młynie odbyło się wesele. Młoda młynarzowa piękniała z dnia na dzień, bo tak szczęście i miłość wpływa na kobietę. Zauważył ją książę Maksymilian i coraz częściej na konne spacery wybierał okolice młyna. Marysia nie zwracała na niego uwagi, ale zauważył to Jasio. Wkrótce wspólnie z Marysią podjęli decyzję o przeprowadzce do sąsiedniego księstwa, gdzie czekał na nich dom przy tartaku i młynie. Tam żyli długo i szczęśliwie.

– A książę Maksymilian i Wioletta? – zapytała babcię Mariolka.

– Też żyli długo…i tak sobie.

Opowiadanie Adam i Ewa (list do E).

Drogi Enginie!

Przeczytałam twoje opowiadanie “Öykülerde Buluşalım”, czyli „Spotkajmy się w opowiadaniu”. Od tego czasu stale rozmyślam o jego znaczeniu. Szukam ciebie w twych opowiadaniach i nie potrafię pojąć, czego ty szukasz? Czyżbyś chciał spotkać dziewczynę, która myśli dokładnie tak samo jak ty? Jeśli tak, to marne twoje szanse. Zresztą, nawet gdyby ci się to udało , to znudzilibyście się sobą w krótkim czasie. O wiele ciekawsze jest odkrywanie drugiego człowieka powoli, nawet przez całe życie. Jeżeli solidna jest podstawa i konstrukcja, to wypełnienie i ozdabianie może trwać wieki. Wiedzieli o tym budowniczowie katedr w średniowieczu.

W odpowiedzi na twoje opowiadanie napisałam swoje: Adam i Ewa.

Adam i Ewa

Przeszliście państwo wstępne sito selekcji w procesie rekrutacyjnym do redakcji miesięcznika „HoReCa”. Jak wiecie, nasz miesięcznik jest główną siłą opiniodawczą w branży hotelarstwa

i gastronomii. Od naszych redaktorów i recenzentów wymagamy najwyższej fachowości i wiedzy w tych dziedzinach. Ostatnim waszym zadaniem będzie przeprowadzenie audytu i szczegółowy opis hotelu Grand w X. Zamieszkacie w hotelu przez jeden tydzień. W tym czasie musicie poznać  i ocenić wszelkie aspekty pracy hotelu. Od waszej pracy końcowej zależeć będzie przyjęcie

w skład zespołu redakcji. Po szczegółowe informacje zgłoście się do sekretariatu.

Redaktor naczelny zakończył przemowę i jeszcze raz przyjrzał się kandydatom. Ewa, niska brunetka o uśmiechniętych oczach i szczupły, wysoki Adam o czarnych oczach i kręconych włosach.

Sekretarka wręczyła im skierowanie – jedno.

– Jak to? Jedno skierowanie?

– Jedno, ale bez obawy. Dwa pokoje ze wspólną łazienką i przedpokojem. Tyle, że musicie umówić się na wspólny przyjazd. O tym, że jesteście audytorami wie tylko menedżer hotelu i niech tak zostanie.

Adam szybko wyciągnął rękę i złapał papierek. Ewa leciutko uśmiechnęła się i stwierdziła:

– Skoro masz skierowanie, to chyba zawieziesz mnie na miejsce swoim samochodem. Będę czekać na wiadomość – podała mu karteczkę z numerem telefonu.

Po dwóch dniach meldowali się w hotelu. Pokoje były duże i widne, połączone wspólnym przedpokojem. Niestety, dostali tylko jeden klucz z przywieszką, która włożona do specjalnego gniazda włączała energię elektryczną w pokojach.

– Może wybierzemy się wspólnie na obiad, skoro i tak musimy wychodzić razem, a przynajmniej uzgadniać wyjścia, by dzielić się kluczem.

Usiedli przy stoliku każde ze swoim talerzem. Dopiero teraz zaczęli się sobie szczegółowo przyglądać. W skupieniu, udając zainteresowanie posiłkiem, jak bokserzy wagi ciężkiej przed walką oceniali swoje siły i słabe strony przeciwnika.

Adam pomyślał „W skali jeden do dziesięć dokładnie pięć. Uroda nie powalająca, ale też nie odstręczająca. Mogę zapomnieć, że jest kobietą. Muszę ją pokonać. Zobaczymy, co się da zrobić.”

Myśli Ewy „Zobaczymy, jaki jesteś Adamie. Na razie z oczu trudno wyczytać jakim jesteś człowiekiem. Nie widzę ani dobra, ani zła. Może za tydzień będę wiedziała coś więcej. Zresztą, ważniejsze jest skupienie się na pracy”.

Po posiłku Ewa stwierdziła

– Idę pozwiedzać hotel. O szóstej będę na kolacji. Bądź też, bo później chciałabym popracować

 w pokoju.

Skierowała się w stronę recepcji. Adam wstał i poszedł za nią. Chwilę porozmawiała

z recepcjonistką po czym wyszła na zewnątrz. Adam śledził ją z daleka. Przez okno ujrzał, jak robi zdjęcia budynku i okolicy. Postanowił wobec tego obejrzeć budynek od wewnątrz. Trochę mu zajęło rozeznanie się w skomplikowanych czeluściach zaplecza, tym bardziej, że w wielu miejscach napisy głosiły „Zakaz wstępu. Wejście tylko dla personelu”. Postanowił następnego dnia porozmawiać z menedżerem i uzyskać prawo wstępu do wszystkich miejsc w hotelu.

Poszedł do restauracji. Dość długo wybierał dania przy bufecie czekając na Ewę. W końcu wybrał stolik i usiadł. Wtedy zjawiła się ona, również z pełnym talerzem. Usiadła naprzeciw niego. Przez dłuższą chwilę zajmowali się pilnie jedzeniem. W końcu Ewa nie wytrzymała.

– Skoro zmuszeni jesteśmy przebywać ze sobą jakiś czas, to może warto choć trochę się poznać. Czy możesz mi zdradzić, dlaczego chcesz pracować akurat w tej gazecie?

– No cóż, bardzo lubię jeść, właściwie wolałbym zostać recenzentem kulinarnym, ale na razie musi mi wystarczyć praca w tym miesięczniku. Tu też mogę recenzować potrawy. A ty jak wybrałaś tę redakcję?

– Moi rodzice dzierżawili i prowadzili mały pensjonat, czasem im pomagałam, więc tematyka hotelarstwa i restauracji jest mi bliska. Kiedy rodzice przeszli na emeryturę właściciel postanowił sam poprowadzić ośrodek, a ja szukam swojego miejsca w życiu. Ale może porozmawiamy

o pogodzie, filmach, sporcie, czy ja wiem? O czymś co nie dotyczy powodów, dla których tu się spotkaliśmy.

– Zawsze mogę rozmawiać o sporcie, o pogodzie też. Z filmów tylko o filmach akcji, a już na pewno nigdy o komediach romantycznych.

– Szkoda, bo to mój ulubiony gatunek. Sport może być, choć zbyt wielką pasjonatką nie jestem.

Skończyli i każde z nich obejrzało się w inną stronę .

– Przejdę się obejrzeć hotel z zewnątrz i zapoznać się z otoczeniem.

– Ja chciałabym trochę popracować przy komputerze, więc daj mi klucz. Będę w pokoju.

Oboje zdawali sobie sprawę, że druga strona schowana za gardą odsłoniła się tylko minimalnie  i dużo jeszcze pozostanie do odkrycia. Pierwsze, co zobaczył Adam po powrocie były uchylone drzwi do pokoju Ewy i załączony komputer. Szum prysznica w łazience upewnił go, że Ewa jeszcze przez dłuższą chwilę nie opuści tego pomieszczenia. Kusiło go, by zajrzeć, co udało jej się już dowiedzieć i napisać. Szybko przejrzał ikonki na pulpicie.

– Chyba jest fanatyczną romantyczką – nazwy „Jane Austen”, filmy z miłością w tytule, zdjęcie na pulpicie, typowa baba. O jest „Hotel Grand”. Zobaczymy, co tu ma.

Po kliknięciu w ikonkę pokazały się zdjęcia hotelu, plan, schemat organizacyjny i osobna notatka „Spotkanie z menedżerem jutro 8.00” To już była konkretna informacja.

– Muszę coś zrobić, by ją wyprzedzić.

Nazajutrz Adam zerwał się wczesnym rankiem i wyszedł z pokoju zabierając klucz. Ewa ze zdziwieniem i niezadowoleniem stwierdziła brak światła w łazience. Spojrzała na ścianę przy drzwiach i zrozumiała. Nie mogła wyjść nigdzie dalej, bo musiałaby zostawić otwarte drzwi. Na szczęście w korytarzu usłyszała odgłosy ekipy sprzątającej. Wystarczyło kilka słów, by uzyskać zapasowy klucz i pobiec na planowane wcześniej spotkanie. Sekretarka menedżera poinformowała ją, że kolega już rozmawia z szefem, ale przygotowała harmonogram jej „stażu” we wszystkich działach hotelu. Ewa zabrała materiały i informacje i wróciła do pokoju. Po chwili usłyszała w korytarzu Adama. Szybko weszła do łazienki.

– Jesteś tu?

– Jestem w łazience. Nie było prądu i siadł mi laptop, pracuję na telefonie, ale w pokoju było za jasno.

– Już masz prąd, możesz wyjść.

– Ale właśnie się rozpędziłam, nie przerwę tego. Tu mi dobrze.

Adam niecierpliwił się. Co ona sobie myśli?

– Wyjdź już. Muszę skorzystać z toalety.

– A magiczne słowo?

– No, proooszę.

– I coś jeszcze?

– Co jeszcze?

– Przepraszam, że zajrzałem do twego komputera. Przepraszam, że wyszedłem bez ciebie na spotkanie. Przepraszam, że zostawiłem cię bez klucza.

– Coś ty, daj spokój. Muszę do toalety.

– Cóż, tu ja jestem pierwsza…

– No, dobra, przepraszam za wszystko.

– Masz szczęście, że się spieszę. Pogadamy wieczorem. Przez cały dzień mnie nie będzie.

Ewa zjawiła się w porze kolacji. Wyglądała na zmęczoną, ale zadowoloną. Adam zapoznał się szczegółowo z pracą recepcji i chciał jak najszybciej po kolacji zapisać zdobyte wiadomości.

Razem wrócili do pokoju, każde usiadło przy swoim komputerze. Po dłuższym czasie Ewa usłyszała, że Adam skończył pracę i włączył telewizor. Oglądał zawody MMA. Zapukała do niego.

– Mogę wejść na chwilę?

Adam zdziwiony ściszył telewizor.

– Proszę bardzo.

– Muszę z tobą porozmawiać i coś uzgodnić.

Spojrzała w kierunku odbiornika.

– Może zmieniłbyś dyscyplinę sportu? Ja nie lubię walczyć. Wolę współpracę, a jeśli już nie udaje się, to współzawodnictwo, jak na przykład lekkoatletyka. Nie chcę być twoim przeciwnikiem. Nie mamy walczyć ze sobą, ale ścigać się o zwycięstwo, a to coś innego. Jeżeli jednak nie zmienisz sposobu działania, to poczuję się przyparta do muru, a wtedy mogę być nieobliczalna. Potrafię uprzykrzyć życie, ale tego nie chcę. Co ty na to?

– Masz rację. Przepraszam za moje postępowanie, było niezbyt fair. W rozmowie z szefem hotelu zdobyłem listę znanych osób – polityków, sportowców i aktorów, którzy tu nocowali. Właśnie wysłałem ci ją na telefon w ramach przeprosin. A co do sportu, powiedzmy, że uczestniczymy w biegu z przeszkodami.

Przez następne dni każde z nich osobno zbierało dane, które były potrzebne im do sporządzenia raportu. Przy posiłkach rozmawiali o filmach, miastach z których pochodzili i innych sprawach nie związanych ze sprawami hotelu. Trzeciego dnia Ewa oznajmiła:

– Dziś nie będę nocowała w pokoju. Muszę zapoznać się z nocnym życiem hotelu.

Zaskoczyła Adama. Nie wyglądała na osobę bywającą w pubach czy nocnych lokalach. Zresztą on także nie wziął pod uwagę tego aspektu życia hotelowego. Musi to nadrobić. Późną nocą wybrał się sprawdzić, co dzieje się w hotelu nocą. Odwiedził bary, sprawdził otoczenie hotelu, ale nigdzie nie spotkał Ewy. Poczuł się trochę zaniepokojony. – Gdzie ona może być?

Spotkał ją na śniadaniu.

– Co robiłaś całą noc? Po północy prawie cały hotel spał, nie było nic do oglądania.

– Nie tak do końca. Coś się dzieje, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać.

Pozostały niecałe dwa dni do końca. Oboje kończyli zbieranie materiałów, wieczorami siedzieli przy swoich komputerach. Adam rozmawiał z szefami wszystkich działów organizacyjnych hotelu z wyjątkiem szefa kuchni. Nie wiedział dlaczego szef kuchni nigdy nie miał dla niego czasu, wydawało się, że unikał go. Ciekaw był, czy Ewie udała się ta sztuka, ale nie wiedział, jak zapytać.

Przy śniadaniu w końcu odważył się.

– Jak idzie ci bieg? Płotki były wysokie?

– Niespecjalnie. Dowiedziałam się wszystkiego, co chciałam. Poznałam mnóstwo ludzi. A tobie jak poszło?

– Został mi największy płot. Nie potrafię dotrzeć do szefa kuchni. Unika mnie.

– Może wybierasz nieodpowiednią porę? Przed wydawaniem posiłków panuje tak napięta atmosfera, że nikt nie będzie z tobą w tym czasie chciał rozmawiać. Z szefem najlepiej spotkać się o piętnastej, wtedy jest chwila spokoju.

– Dzięki, spróbuję.

Adam nie chciał się spóźnić, więc już pół godziny wcześniej był przed drzwiami kuchni. Nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Pierwszym pomieszczeniem była wydawalnia. W tej chwili stoły

i półki były puste. Adam postanowił zajrzeć dalej. W ogromnej kuchni w oddali zobaczył Ewę rozmawiającą z jakimś kucharzem.

– Co ona knuje?

Kryjąc się za pólkami podszedł bliżej na tyle, by usłyszeć rozmowę.

– Wyobraź sobie, że ten głupek powiedział kelnerom, że gołąbki są nieświeże, a nadzienie  w cieście francuskim beznadziejne – powiedział kucharz. – Potem przyszedł, z pretensjami, że musi ze mną porozmawiać. Może chciał mnie pouczyć?

Ewa zaśmiała się.

– To zabawna pomyłka. Widziałam jak wcześniej ktoś wywrócił tabliczkę z napisem „Turcja”. Mój kolega nie zauważył, że to punkt prezentacji potraw różnych narodów. Poprzednio w tym miejscu znalazł wspaniałą golonkę i kiełbasy, ale nie doczytał , że to dzień niemiecki. Białe i czerwone kolory skojarzyły mu się z Polską, a nie wie, że tureckie gołąbki, czyli sarma są zawijane w kiszone liście winogron, a ciasto to borek z ziemniakami, a nie deser. Ale dlatego właśnie powinien szef się z nim spotkać, by wyjaśnić mu pewne rzeczy. Bardzo proszę o to.

– Ale słyszałem, że rywalizujecie ze sobą. Jaki masz interes by mu się przysłużyć?

– By szanse były równe. Jeśli już współzawodniczyć, to na tych samych zasadach. Mogę liczyć na szefa?

– Jeśli to jest twoja wola, to niech będzie.

Adam powoli wycofał się za drzwi i zapukał.

– Dzień dobry. Mogę zająć panu chwilkę?

– Proszę.

– To ja już nie będę przeszkadzać. – Ewa skinęła im głową i wyszła.

Przy kolacji Ewa znowu zawiadomiła go.

– Wieczorem muszę jeszcze gdzieś wyjść, wrócę koło północy.

– A nie obawiasz się, że zajrzę do twojego komputera?

– Ależ proszę cię bardzo, może znajdziesz coś, co cię zainteresuje.

Adam wrócił do pokoju. Drzwi do pokoju Ewy były otwarte. Adam zawahał się. Przecież mi pozwoliła… Podniósł klapę laptopa. Ekran zamrugał na niebiesko. Odszukał ikonkę hotelu. Znalazł tylko więcej zdjęć, skany prospektów reklamowych… i nic więcej.

– Gdzie ona to ma? Przejrzał co się dało, ale nic nie znalazł.

Nadszedł ostatni dzień. Spakowali się gotowi na wyjazd.

– Wypada pożegnać się z menedżerem. Pójdziesz ze mną?

Adam zaskoczony spojrzał na Ewę. – Oczywiście, dzięki, że mi to zaproponowałaś.

Po zwykłej wymianie uprzejmości menedżer uścisnął mu rękę,

– Życzę powodzenia. Do zobaczenia.

Ewie zaś powiedział

– Tobie również życzę powodzenia w redakcji, choć równie chętnie widziałbym cię w naszym gronie.

Droga powrotna upłynęła im w milczeniu.

– To do zobaczenia. Mamy dwa dni na opracowanie i oddanie raportów. Dobrze mi się z tobą współzawodniczyło.

– Mnie również. Do zobaczenia.

Po tygodniu oboje otrzymali wezwanie do redakcji. Zasiedli w fotelach w pokoju redaktora naczelnego.

– Witam was. Zanim opowiem o mojej decyzji chciałbym abyście przeczytali swoje raporty. Wydrukowałem je.

Adam zajrzał do kartek wręczonych przez naczelnego, to samo zrobiła Ewa. Po przeczytaniu kilku zdań oboje zrobili zaskoczone miny. Plan i schemat raportów były takie same. Struktura organizacyjna, poszczególne działy, wszystko było takie samo. Ale w szczegółach… Pisały to dwie różne osoby. Adama spojrzenie było syntetyczne, skupił się na sposobie zarządzania poszczególnymi działami pracy hotelu, wyposażeniu technicznym, metodach reklamy.

Ewa analizowała stosunki międzyludzkie, badała jaki wpływ mają poszczególne czynniki na harmonijną realizację zadań, czego oczekuję klienci, a czego pracownicy.

Naczelny zabrał głos.

– Jak się orientujecie dopiero oba raporty połączone ze sobą pozwalają uzyskać pełny obraz

i wyciągnąć właściwe wnioski. Tworzycie doskonały zespół, dlatego postanowiliśmy zatrudnić was oboje. Gratuluję.

– Może uczcimy nasz sukces. Zapraszam cię na kawę, herbatę czy co tam będziesz chciała. Znam świetne, ciche miejsce. Porozmawiamy.

– Chętnie. Ale poproszę sok owocowy. Może być z ciastem na konto naszego sukcesu.

Usiedli w kąciku małej przytulnej kawiarenki i rozmawiali. W końcu Adam zapytał

– Jak zdobyłaś tyle wiadomości?

– Poprosiłam o możliwość pracy w każdym dziale. Sprzątałam, gotowałam, spędziłam noc

 w recepcji, Zresztą ukończyłam studia w kierunku „hotelarstwo i gastronomia” i co roku wakacje spędzałam pracując w różnych hotelach na świecie. A ty pewnie studiowałeś dziennikarstwo i zarządzanie?

– Zgadłaś, ale ja nie zgadłem dlaczego pozwoliłaś mi zajrzeć do swojego komputera. Nic nie znalazłem, gdzie pochowałaś wszystkie dane?

– Byłam ciekawa, czy mnie rozszyfrujesz… Wszystko było w pliku na pulpicie. Biografia Jane Austen – to organizacja hotelu jako całości, „Duma i uprzedzenie” to kuchnia i zaopatrzenie, „Emma” – pokoje i obsługa pokojowa i tak dalej. No cóż, nie jesteś romantyczny – uśmiechnęła się.

– Widzę, że będę się musiał wiele nauczyć. Cieszę się, że dobiegliśmy do mety z takim efektem.

– To jaki sport będziemy teraz uprawiać? Może tenis? Kategoria mikst jest w sam raz dla nas.

– Zastanawiałem się nad tym – poważnie stwierdził Adam. Jest jedna dziedzina sporu, którą odważyłbym się uprawiać tylko z tobą.

– O! Co to takiego?

– Wspinaczka wysokogórska.

To by było na tyle. Życzę ci wszystkiego najlepszego

Ellani

Bułgaria c.d Góry Riła

Drogi E.

Wielkie Tyrnowo to piękne miasto, położone nad rzeką Jantrą, dawna stolica Bułgarii. Obejrzeliśmy ruiny zamku na wzgórzu Carewec, zapamiętałam czerwone dachy domów schodzących schodkowo ze wzgórza w zakolu rzeki . W planach wyjazdu mieliśmy tygodniowy pobyt w górach Riła a potem transfer nad morze i spędzenie reszty czasu nad morzem Czarnym. W góry trzeba było dojechać pociągiem do stolicy kraju , Sofii, a stamtąd autobusem do Rilskiego Monastyru. Wróciliśmy do Gornej Oriachowicy, gdyż stamtąd jeździły pociągi do Sofii. Rozeznaliśmy rozkład jazdy. Za kilkanaście minut jechał w tym kierunku pociąg osobowy, a po ponad dwóch godzinach – pospieszny. Znając nasze krajowe realia postanowiliśmy nie czekać na pośpieszny, ale wyjechać wcześniej osobowym. Nie była to najlepsza decyzja. Przejazd trasy o długości 0k 200 km zajął nam cały dzień. W dodatku w połowie trasy, w miejscu bliżej nam nieznanym nasz pociąg stanął, stał bardzo długo, by w końcu przepuścić pociąg pospieszny…. Pasażerów było bardzo niewielu, w sąsiednim przedziale jechali, zachowując się dość głośno jacyś mężczyźni, tubylcy. Pamiętam doskonale zaskoczenie jakie wywołały we mnie te głosy. Czytając napisy w cyrylicy rozumieliśmy więcej – język bułgarski należy do słowiańskich, natomiast ton i melodia głosu wskazywały na coś arabskiego. Tłumaczyłam sobie, że lata okupacji tureckiej miały na to duży wpływ, ale nie próbowałam sprawdzić tej teorii. /Teraz wiem, że turecki i arabski bardzo się różnią, ale wtedy nie byłam tego świadoma/

Wieczorem znaleźliśmy się w stolicy. Trzeba było poszukać jakiegoś noclegu, bo trudno rozbić namiot na skwerku w centrum. W tamtych czasach turystyka, jak większość gałęzi gospodarki była upaństwowiona. Odpowiadało nam to, bo w tym kraju wszystkie sprawy można było załatwić w jednej firmie. Wystarczyło znaleźć neon lub tablicę z napisem „Balkanturist”. Zapytaliśmy o placówkę Balkanturistu jakiegoś człowieka w mundurze, chyba wojskowego. Ten nie tylko zaprowadził nas na przystanek tramwajowy, powiedział, ile przystanków mamy jechać, ale kupił nam bilety i nie chciał zwrotu pieniędzy za nie. W Balkanturiście uprzejmy pracownik poinformował nas, że trwa Uniwersjada – międzynarodowa impreza sportowa i żadnego miejsca w żadnym hotelu nie znajdziemy. Zapytaliśmy wtedy o możliwość rozbicia namiotu. Ucieszony dał nam mapkę z trasą dojazdu do dużego campingu na obrzeżach miasta. Byliśmy na tyle zmęczeni, że na kamping wybraliśmy się taksówką. Jakoś pomieściliśmy się w osobowej taksówce z czterema wypchanymi plecakami. Oczekując w kolejce w recepcji podziwialiśmy młodą dziewczynę, która załatwiała petentów przechodząc płynne z jednego języka na drugi, trzeci i czwarty. W końcu zameldowaliśmy się na polu i zaczęliśmy rozkładać nasze gospodarstwo. Wysłałyśmy Romka na zwiady, by dowiedział się, gdzie można coś kupić do jedzenia i nabrać wody. Namiot stał, my czekałyśmy… W końcu nadszedł Roman, trochę zaaferowany. – Czy „promise” po angielsku to znaczy obiecuję? – Chyba tak,,, odpowiedziałyśmy. – To chyba obiecałem jakiemuś człowiekowi, że przyjdę do niego wieczorem. – Jak to? – Zaczepił mnie człowiek , zaprosił do swojej przyczepy kampingowej, pytał skąd jestem i chciał się umówić na wieczór. Wyglądał jakby pochodził gdzieś z krajów arabskich. – Roześmiałyśmy się -Pewnie widział, że masz trzy kobiety, taki harem i dlatego wzbudziłeś jego zainteresowanie.

Oczywiście Romek pozostał wieczorem z nami, nie chcąc natknąć się na „wielbiciela”.

Następnego dnia pojechałyśmy autobusem pozwiedzać stolicę Bułgarii. Mała źle się czuła i potrzebowała wypić ciepły napój, najlepiej herbatę. To dziś nie do wyobrażenia, ale w tamtych czasach prawie jedynym dostępnym napojem były gazowane oranżady firmy Schweppes, przeważnie pomarańczowe, rzadko trafiał się inny smak. Zaglądaliśmy w różne miejsca, ale nigdzie nie można było dostać ciepłego napoju. Na dworcu kolejowym zauważyliśmy napis ”kawa”. Zamówiliśmy napój i otrzymaliśmy…plastikowe kubeczki niewiele większe od naparstków z odrobiną napoju. Trochę nam pomogły, ale nie wiele. W końcu w jakimś lokalu na kształt samoobsługowego baru odkryliśmy słabą herbatę z cząstką cytryny,,, w metalowych miseczkach. Te miseczki uratowały nam wszystkim, nie tylko Małej, życie. Obejrzeliśmy zabytkową część miasta, w nim cerkiew św Niedzieli, oraz sobór Aleksandra Newskiego. W soborze trwało nabożeństwo,

więc staraliśmy się obejrzeć ile się dało stojąc w jednym miejscu, by nie przeszkadzać. Następnego dnia bez przeszkód wyruszyliśmy w stronę gór Riła, gdzie chcieliśmy spędzić następny tydzień. Dojechaliśmy pod Rilski Monastyr, warowny klasztor z cerkiewką zajmującą centrum dziedzińca monastyru. Przeszliśmy przez zabudowania na drugą stronę kierując się w głąb doliny, gdzie według wiadomości Krysi powinno być pole namiotowe. W końcu natrafiliśmy na coś na kształt campingu, nad rzeczką stało kilka namiotów, jedyny budyneczek murowany stanowiła wygódka typu „tureckiego”. Krysia stwierdziła, że właściwe pole namiotowe jest dalej. Poszli z Romkiem go poszukać. Gdy wrócili, stwierdzili, że jest tam pole namiotowe, ale poza płotem i koniecznością opłaty warunki są takie same. Postanowiliśmy zaoszczędzić i rozbić namiot wśród tubylców, którzy korzystali z tego dzikiego pola. Później przekonaliśmy się, że przynajmniej raz w tygodniu „toaleta” była sprzątana. Na czas pobytu w górach mieliśmy planowane wyżywienie z konserw, z niewielkim dodatkiem produktów miejscowych, typu chleb i warzywa, głównie papryka, cebule, pomidory i ogórki. Zadziwiał nas chleb bułgarski – pszenna wysoka buła, powszechnie spotykana. Zrobiliśmy przegląd naszych zapasów. Przeważnie były to najczęściej dostępne konserwy „Turystyczne”, w charakterystycznych zielonych etykietach, zupki w proszku, i jedna konserwa pod nazwą „kiełbaski leszczyńskie”. Kiełbaski postanowiliśmy zachować na ostatni dzień w górach. Następnego dnia zwiedziliśmy cerkiew i monastyr, zrobiliśmy zakupy i opalaliśmy się nad rzeczką. Potem podążyliśmy dalej w głąb doliny, w kierunku partyzanckiej polany – tak wtedy nazywało się to miejsce. Dowiedzieliśmy się, że w czasie II wojny światowej klasztor stanowił zaporę chroniącą głąb doliny i był ostoją partyzantów. Teraz zabierając się do spisywania wspomnień skorzystałam z internetu, by przypomnieć sobie topografię tych miejsc. Zapamiętanej z tych czasów nazwy „Partizancka poliana” nie znalazłam na mapach. Czyżby historia się zmieniła?

Następnego dnia zaplanowaliśmy wejście na górę, naszym celem było „sedemite ezera”, czyli siedem jezior górskich. Wyszliśmy dość wcześnie rano zabierając ze sobą dokumenty i pieniądze. Za monastyrem weszliśmy na szlak, który prowadził lasem, brzegiem żlebu, na dnie którego płynął strumyk. Wąska ścieżka prowadziła w górę, w kierunku naszego celu. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że brakuje znaków szlakowych, ale kierunek się zgadzał, a „najważniejszy jest stosunek, jaki do celu ma kierunek”, więc szliśmy dalej. Skończył się las, pokazały się płaty trawy, ale skończyła się i ścieżka… Po drugiej stronie żlebu widzieliśmy ścieżkę, także prowadzącą w górę. Żałowaliśmy, że nie idziemy nią, ale była zbyt daleko ioddzielał nas od niej kamienisty jar. Robiło się gorąco, odległości w górach były większe niż na mapie, zresztą, choć w linii prostej odległość nie była zbyt wielka, to przewyższenie było prawie kilometrowe. Stok stawał się coraz bardziej stromy, więc chwytając się kępek trawy wspinaliśmy się w górę na przełaj. W końcu stromizna zelżała, pojawiły się ścieżki wydeptane czy to przez turystów, czy przez owce, których stado wkrótce ujrzeliśmy . W końcu z drugiej strony wzniesienia ujrzeliśmy przepiękny widok jezior, nad którymi, i czasem wokół nas przepływały obłoki. Jeziora były poniżej nas na lewo, a na prawo w oddali ujrzeliśmy murowany budynek i grupę ludzi. Było to schronisko „Iwan Wazow” /kimkolwiek był zachowam go we wdzięcznej pamięci/. Wykrzesaliśmy resztę sił, by dotrzeć do źródła odpoczynku i napoju. Było już dosyć późno, więc zapytaliśmy o możliwość noclegu. Udało się. Jedliśmy kolację, gdy podszedł do nas któryś z gości z pytaniem, czy taboret stojący obok nas jest wolny. Kiwnęliśmy głowami i widząc jego niepewność dodaliśmy po rosyjsku „da”. W końcu zorientował się, że ma do czynienia z obcokrajowcami i taboret zabrał. My przypomnieliśmy sobie równocześnie, że w Bułgarii kiwanie oznacza zaprzeczenie, a potwierdzeniem jest kręcenie głową.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę powrotną. Zeszliśmy do pierwszego jeziorka, zmoczyliśmy ręce i twarze i odnaleźliśmy szlak powrotny. Prowadził on w stronę ścieżki, którą oglądaliśmy poprzedniego dnia, ale wpierw musieliśmy sforsować grupę skał i głazów. Schodziliśmy i ścieżka, która wczoraj wyglądała na równą i łagodną, dziś okazała się kamienista, wyboista i trudna do przejścia. Za to po przeciwnej stronie żlebu teren wydawał się gładki i łagodny z przyjemną ścieżką prowadzącą w tym samym kierunku. Z trudem w ciemnościach dotarliśmy na miejsce biwaku. Otworzyliśmy namiot i Mała rozpoczęła poszukiwanie latarki, którą jako jedyna zabrała z Polski. Zawsze wkładała ją do kieszeni wszytej wewnątrz namiotu. Jakoś latarki nie potrafiła znaleźć, a w namiocie zrobił się ogromny bałagan. Odnaleźliśmy nasze śpiwory i położyliśmy się spać.

Następnego dnia zrozumieliśmy przyczynę bałaganu i braku latarki. Namiot obok nas, w którym biwakowali jacyś chłopcy bułgarscy zniknął, a w resztkach ogniska zauważyliśmy puszkę po kiełbaskach leszczyńskich.

Na szczęście większych strat nie było, ale potrzebowaliśmy czegoś do oświetlania ciemności. Kupiliśmy więc w monastyrze świeczkę, przepłacając, ale nie postawiliśmy jej przed ikoną. Nadszedł czas opuszczenia pięknych gór Riła. W ostatnim dniu, dosłownie na pół godziny przed odjazdem autobusu wstąpiliśmy jeszcze do muzeum klasztornego. Obejrzałam piękne rzeczy, ale urzekła mnie rzec absolutnie cudowna – krzyż wyrzeźbiony przez mnicha, który w ramionach przedstawił sceny biblijne.

Rozpisałam się, więc o nadmorskiej części wyprawy w następnym liście.

Pozdrawiam. E

List do E. Bułgaria

Drogi E.

Jak już zaczęłam, to dalej będę pisać o moich przygodach życiowych. Skończyłam liceum i wybrałam kierunek studiów łączący najbardziej lubiane przeze mnie przedmioty szkolne – czyli historię i matematykę. Egzamin wstępny z tych przedmiotów obowiązywał w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach. / Można było wybrać albo historię albo geografię/. Trzecim przedmiotem egzaminacyjnym był język obcy. Po zdaniu egzaminu miałam trochę wakacji – wyjechałam jako instruktor programowy na kolonię zuchową, a później na obóz – końcówkę wakacji szkolnych z kolegami z liceum. Z tego obozu musiałam sama wrócić z Olsztyna do domu , bo wtedy nowo przyjętych studentów obowiązywały tzw. praktyki robotnicze, czyli miesiąc pracy na stanowiskach pracowników fizycznych. Mnie przypadła praca w sklepie jako sprzedawczyni.

Skierowano mnie do dużego sklepu z odzieżą męską. Wtedy sklepy wyglądały trochę inaczej niż teraz – prawie wszystkie były uspołecznione, czyli albo były własnością spółdzielni, albo państwowe, co zresztą wychodziło prawie na jedno. Wrzesień nie był okresem wielkiego ruchu , toteż niezbyt się napracowaliśmy. Rok akademicki rozpoczął się dwiema uroczystościami – na uczelni i w hali katowickiego Spodka, gdzie odbyły się uroczystości ogólnopolskie połączone z XXX rocznicą działalności Politechniki Śląskiej. Przyszło wielu „świeżych” studentów, bo w części artystycznej wyświetlano drugą część filmu „Potop”.

Po uroczystości nie było już tak wesoło. Trzeba było zapisać się na rok, opłacić ubezpieczenie i odebrać legitymację studencką. Nie wiem dlaczego tak było, ale na te sprawy przeznaczono tylko kilka dni,wydział liczył ponad 400 studentów, a dziekanat był jeden. Oczywiście stało się w ogromnej kolejce i w tej kolejce poznałam Krysię, która mieszkała też w Chorzowie i studiowała ze mną w jednej grupie. Krysia stała się najbliższą mi osobą w czasie studiów. Dołączyła do nas Ewa / w odróżnieniu ode mnie zwana Małą/ z Sosnowca i Joanna , czyli Asica z Czeladzi. Kolegów mieliśmy więcej, ale prywatnie spotykaliśmy się raczej w tym gronie.

Z Krysią i Ewką przeżyliśmy jedną z największych przygód, jaką były wakacje w Bułgarii. A było to tak.

Było to po czwartym roku studiów. Krysia zaproponowała nam wspólny wyjazd do Bułgarii. Mieliśmy jechać w czwórkę – Krysia, Mała, ja i kolega Krysi – Romek. Romka znałyśmy poprzez Krysię, lepiej znałam jego młodszego brata, który działał w harcerstwie. Rok wcześniej Krysia była w Bułgarii z bratem, więc znała trochę ten kraj i podjęła się przygotowań. Miałyśmy wyjechać pod koniec sierpnia, a przedtem byłyśmy z Krysią na obozie w Rodakach – ja prowadziłam kurs drużynowych zuchowych, a Krysia kolonię zuchową, która współpracowała z kursem.

Wcześniej załatwiałyśmy wszystkie formalności, co w tamtych czasach nie było takie łatwe. Wyjechać z kraju można było tylko z paszportem lub tzw wkładką paszportową, czyli paszportem pozwalającym na wyjazd tylko do krajów bloku socjalistycznego. Wkładkę taką miałam z poprzedniego roku i można ją było przechowywać w domu, natomiast paszport po powrocie do kraju oddawało się do Urzędu Paszportowego. Osoba otrzymująca paszport musiała oddać jednocześnie dowód osobisty, bez którego z kolei wkładka nie była ważna. Następnie trzeba było iść do banku, jeśli chciało się wymienić pieniądze. Kwota wymiany była z góry ograniczona. Do krajów socjalistycznych często nie otrzymywało się banknotów, a tylko tzw. czeki podróżne, które wymieniało się na gotówkę w kraju docelowym.

We wszystkich tych krajach studenci mieli możliwość korzystania z różnych zniżek, więc musieliśmy także załatwić międzynarodowe legitymacje studenckie..

Większość spraw było załatwionych, gdy wyjechałyśmy na obóz. Pozostało jeszcze zakupienie biletów kolejowych, czym zająć się miał Romek. Pewnego dnia przyjechał do Rodak, bo okazało się, że do zakupu potrzebne są moje dokumenty. Problem był w tym, że dokumenty były w Chorzowie, a moich rodziców nie było w domu. Przypomniałam sobie, że wyjechali oni na kilkudniową wycieczkę. Miałam ze sobą klucz do mieszkania. Dałam go Romkowi i wytłumaczyłam, gdzie ma szukać potrzebnych dokumentów.

Wtedy nie było telefonów komórkowych, samochodów, dostęp do informacji był ograniczony, więc dopiero po powrocie do domu dowiedziałyśmy się, co było dalej.

A wyglądało to tak. Rodzice wrócili przed wieczorem z wycieczki dosyć zmęczeni, więc wcześnie położyli się spać. Jeszcze dobrze nie zasnęli, kiedy w sąsiednim pokoju usłyszeli kroki i szuranie, jakby ktoś szukał czegoś w moim biurku. Tato rozejrzał się za czymś ciężkim i z butelką wody kolońskiej w ręku odważnie wszedł do mego pokoju… Na szczęście rodzice widzieli już kiedyś Romka.

Usłyszałyśmy o tym po pewnym czasie od Romka. Oczywiście jednocześnie zapytałyśmy

– I co powiedziałeś?

– Jak to co? Dobry wieczór…

Śmiechu było dosyć, ale to był dopiero początek przygód.

Przed naszym wyjazdem Romek miał praktyki studenckie w Czechosłowacji. Był to wyjazd do pracy, więc miał wyrobiony paszport służbowy. Na wyjazd do Bułgarii paszport był nieważny, należało go oddać w Biurze Paszportowym i odebrać Dowód Osobisty. Pech chciał, że wyjeżdżaliśmy w sobotę wieczorem, a praktyki kończyły się w piątek. W tym czasie świeżo wprowadzono wolne soboty – na razie dwie w miesiącu i nikt nie był jeszcze do tego przyzwyczajony. No i okazało się, że Biuro jest zamknięte.

Przez całe piątkowe popołudnie i całą sobotę Krysia i Romek biegali po Warszawie, by odzyskać potrzebny dokument, ale bezskutecznie. Ustaliliśmy, że my, dziewczyny wyjedziemy w planowanym terminie, a Romek dojedzie dzień później. Umówiliśmy się w na kempingu w mieście Wielkie Tyrnowo, dawnej stolicy Bułgarii. Mieliśmy wykupione z trudem bilety, ale nie w pobliżu, tylko dwa w wagonie sypialnym, a dwa w wagonie z kuszetkami, czyli miejscami do leżenia. Skoro zwolniło się miejsce Romka to Mała przeszła do wagonu sypialnego, a ja zostałam w tym drugim.

Zresztą tylko na noc i czas przejścia granicy, bo dzień spędzałyśmy wspólnie. Nasza trasa przebiegała przez Lwów, wtedy w Związku Radzieckim, Bukareszt, gdzie miałyśmy przesiąść się na pociąg do Wielkiego Tyrnowa. W tamtych czasach nie było tak zorganizowanego handlu międzynarodowego, granice, szczególni Związku Radzieckiego były strzeżone bardzo pilnie, ale i tak handel „prywatny” kwitł. Ludzie, którzy mieli możliwość wyjazdu wozili wiele rzeczy. Oczywiście celnicy mieli bardzo dużo roboty, kontrolowali bagaże i kazali płacić cło, a w niektórych przypadkach nawet konfiskowali towary. Ci, którym odebrano towar, albo po ocleniu nie opłacało się już wyjechać opuszczali wagony. Byli tacy, którzy o tym wiedzieli załatwiali z konduktorami wejście na ich miejsce. Tak zrobił Józek, student z Rzeszowa i tak go poznaliśmy. Józek jechał sam do Grecji, udało mu się zdobyć przydział obcej waluty. Celniczka pytała go, czy przewozi wiertarkę albo jakieś elektronarzędzia… wtedy dowiedzieliśmy się, co się opłaca wywozić do Grecji. My miałyśmy tylko namiot, konserwy i zupy w proszku.

Z powodu problemów na granicy pociąg nasz miał duże opóźnienie i w Bukareszcie straciliśmy połączenie do Bułgarii. Następny pociąg międzynarodowy był wieczorem, po dwunastu godzinach.

Udało nam się wymienić jeden z bonów podróżnych na obowiązujące w Rumunii leje i wyruszyliśmy w miasto. Było to pół roku po ogromnym trzęsieniu ziemi i niedziela.

Wszystkie sklepy były pozamykane, nie mieliśmy planu miasta, więc zwiedzaliśmy co nam się trafiło po drodze. W końcu chcieliśmy coś zjeść. Wszyscy zapytywani ludzie kierowali nas do jednego miejsca – ekskluzywnego hotelu, w którym działała restauracja, też ekskluzywna.

Co było robić – poszliśmy tam. Zamówiliśmy potrawy takie same, jak sąsiedzi przy stoliku obok i do tego po lampce wina. Obsługa super, trzech kelnerów, jedzenie smaczne. Skończyliśmy, kelner przyniósł rachunek. Kwota na nim opiewała na 207 lei, a my mieliśmy niecałe 200. Postanowiłam wymienić następny czek. Poszłam do recepcji, by zapytać o możliwość wymiany.

Po lampce wina to był najlepszy angielski, jakiego w życiu używałam. Sama sobie się dziwiłam, jak dobrze mi idzie mówienie i nawet zrozumienie odpowiedzi. Niestety, a może na szczęście jedyną opcją był bank następnego dnia rano… Zastanawialiśmy się, co robić. Sytuację uratował Józek. Wyjął polskie 50 zł, położył na dwustu lejach i rachunku. Wytłumaczyliśmy kelnerowi, że tylko tyle mamy. Ten zabrał wszystko i kazał nam czekać. Po pewnym czasie wrócił … i oddał nam 15 lei. Na szczęście.

Naradzaliśmy się, co dalej. Byliśmy dość daleko od dworca kolejowego, nie znaliśmy drogi, zapytywani przechodnie kierowali nas na przystanek autobusowy. Nie mieliśmy pieniędzy na bilety, a jeszcze trzeba było wykupić miejscówki na pociąg do Bułgarii. Miejscówki kosztowały 4 leje od osoby. Brakło nam jednej lei. Ustaliliśmy, że za resztki drobnych Józek kupi bilet i pojedzie na dworzec i tam od Polaków, wracających do kraju może uda mu się odkupić brakującą leję. My obserwując kierunek w którym jechały autobusy poszłyśmy na piechotę.

Doszłyśmy na dworzec. Józek już czekał z miejscówkami. Opowiedział, jak zaczepił jakichś ludzi, wyglądających mu na Polaków z prośbą o odsprzedanie mu 1 lei. Dali mu monetę i bardzo się zdziwili, gdy on dawał im 2 złote. Okazało się, że byli to Niemcy…

W końcu nadjechał właściwy pociąg międzynarodowy i bez większych problemów dojechaliśmy do dużego węzła kolejowego Gorna Orjachowica. Tu pożegnałyśmy Józka, który pojechał dalej w kierunku Grecji, a my po dwóch godzinach przesiadłyśmy się do pociągu do Wielkiego Tyrnowa.

Na miejscu znalazłyśmy się o czwartej rano. Dworzec w Wielkim Tyrnowie był całkiem mały, nie było na nim żywej duszy. Skorzystałyśmy z tego, wyjęłyśmy śpiwory i rozłożyły się na podłodze. Rano kilkoro pasażerów dziwnie na nas patrzyło, ale nie przejmując się tym spakowałyśmy się, może nawet zjadłyśmy po kanapce przygotowanej na miejscu i wyszłyśmy szukać miejsca na nocleg i zwiedzać miasto. Na zewnątrz dworca zauważyliśmy piktogram – zakaz noclegu na dworcu…

Szukałyśmy campingu, na którym mogłybyśmy rozbić nasz namiot. Skierowano nas za miasto, w pobliże monastyru Przemienienia. Rozstawiłyśmy namiot, ja zostałam na gospodarstwie, a Krysia z Małą wróciły do Tyrnowa szukać Romka. Rozwieszały karteczki z wiadomością, ale wszystko bezskutecznie. Nie wiedziałyśmy, co zrobić. Następnego dnia rano przed namiotem usłyszałyśmy głos Romka. Przybył w towarzystwie poznanego po drodze chłopaka z Bułgarii. Powiedział, że to trzeci kamping na którym nas szukał…

Mogliśmy rozpocząć zwiedzanie. Obejrzeliśmy ruiny zamku, podziwialiśmy piękne położenie miasta na wzgórzu w zakolu rzeki i czerwone dachy starych domków na stoku. Zwiedziliśmy też monastyr i byliśmy gotowi na dalszą podróż, ale o tym w następnym liście.

Pozdrawiam Ewa.

Biwak Manewry Techniczno-Obronne

Drogi E.

Dzisiaj opiszę ci jedną z najweselszych przygód, jakie przeżyłam w harcerstwie w drużynie licealnej. Biwak, na który udało mi się wyjechać wart jest zachowania w pamięci.

Rozpoczął się drugi rok nauki w liceum. Drużynowi drużyn harcerskich działających w ubiegłym roku byli w klasie maturalnej i zrezygnowali z prowadzenia drużyn. Drużynę „Czerwonych Beretów” przejął kolega Krzysiu z naszej klasy. Ogłoszono biwak, na którym miały odbyć się Manewry Techniczno-Obronne drużyny.

W owym czasie rozpoczęło się wprowadzanie pięciodniowego tygodnia pracy. Początkowo pracownicy mieli jedną wolną sobotę w miesiącu, później dwie i trzy. Niestety, nie dotyczyło to uczniów, więc wszystkie wyjazdy i wycieczki pozaszkolne rozpoczynały się w soboty po południu. Zabieraliśmy wyposażenie do szkoły i bezpośrednio po lekcjach wyruszaliśmy na stację kolejową. Na tym biwaku mieliśmy dodatkowe wyposażenie. Starsi drużynowi zbajerowali nową profesorkę od przysposobienia obronnego i ta, nie całkiem świadomie, zezwoliła na wypożyczenie sprzętu z pracowni p-o. Jako starzy harcerze mieliśmy mundury, czerwone berety i kurtki tzw. „anoraki”, brezentowe, z jedną kieszenią z przodu i z kapturem. Z pracowni zabraliśmy, co się tylko dało: Każdy miał atrapę karabinu, maskę przeciwgazową, a zastępy niosły radiometr, pch-metr / czy jak to się nazywało/ , apteczki i coś tam jeszcze. Uwieńczeniem zdobyczy była atrapa ciężkiego karabinu Maksim (1910), wykonana z drewna, jedynie atrapa lufy była wykonana z krótkiego kawałka rurki metalowej.

Miejscem biwaku była miejscowość Rabsztyn koło Olkusza, z ruinami zamku na wzgórzu. Nocleg mieliśmy w istniejącej tam Stacji Turystycznej, dosyć obskurnej nawet jak na tamte czasy. Żelazne piętrowe łóżka i wieloosobowe sale, mała kuchenka w starym odrapanym budynku to wszystko, ale nam wystarczało.

Przyjechaliśmy pociągiem do Olkusza dosyć późno, bo tylko takie było połączenie. Oczywiście nie było już autobusów PKS, więc musieliśmy dojść do miejsca zakwaterowania pieszo. Ustawiliśmy się czwórkami, a było nas prawie czterdzieścioro, więc kolumna prezentowała się dosyć okazale. Nieliczni przechodnie patrzyli na nas z zaskoczeniem, słyszeliśmy komentarze „chiński desant” , „skąd ci spadochroniarze” i tym podobne. Było późno, więc w mieście nie śpiewaliśmy, słychać było tylko tupot nóg i turkot Maksima. Za miastem poćwiczyliśmy nieco piosenek marszowych, nie zawsze prawomyślnych jak „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest Marszałek Śmigły Rydz..”, czy „A ty maszeruj, maszeruj , głośnio krzycz: Niech żyje nam Wołodia Ilicz”.

Następnego dnia rankiem po porannej gimnastyce, śniadaniu i porządkach, w mundurach wyruszyliśmy pod zamek. Tam odbył się apel, na którym przyjęto nowych członków, w tym mnie do drużyny czerwonych beretów. Potem ćwiczyliśmy marsz szykiem ubezpieczonym, w końcu podzieleni na dwie drużyny – obrońców i szturmujących zdobywaliśmy zamek. Huku było co niemiara, bo używaliśmy domowego wyrobu petard – z zapałek z grubymi główkami, zwanych sztormowymi, saletry i cukru, zapakowanych w papierek tak, że wystawała tylko główka zapałki. Całość owijało się nitką, by się nie rozsypało. Wystarczyło potrzeć zapałkę i odrzucić petardę, a trochę huku było. Nie były to duże naboje i w miarę bezpieczne. Ale tylko w miarę. Ktoś z obrońców wpadł na pomysł, by włożyć większą petardę w lufę Maksima. Huk, lufa w jedną stronę, kółka w drugą, a elementy obudowy poleciały jeszcze winnych kierunkach. Atakujący zdobyli zamek, choć obrońcy utrzymywali, że to oni utrzymali pozycje i w zgodzie wszyscy poszukiwali utraconej broni i składali Maksia „do kupy”.

Po krótkim odpoczynku przedstawiono nam nowe zadanie: w okolicy są dywersanci. Należy pójść ich tropem i ująć, ale poruszać się ostrożnie, bo mogą zastawiać pułapki.

Wyruszyliśmy więc szykiem ubezpieczonym po śladach dywersantów. Prowadzili nas starsi drużynowi. Byłam na początku, więc szłam ostrożnie, nasłuchując i rozglądając się wkoło. Wtem usłyszałam – Stój, jesteś skażona. – ??? Drużynowy uświadomił mnie, że żółta farba rozsypana na drodze może być środkiem chemicznym. Należało ubrać maski , uruchomić urządzenie i zbadać, czy i jaki środek zastosowano. Po tym można było iść dalej. Farba pojawiła się jeszcze raz, odkryliśmy też na drodze niewypał, który należało oznaczyć i ogrodzić, przebiec skokami przez odkrytą przestrzeń i linię kolejową. Tak przeszliśmy kilka kilometrów.

W końcu otrzymaliśmy instrukcje: Dywersanci – których odgrywali Krzysiu i Tadek – ukryli się w okolicy, należy ich podejść i ująć. Zadanie było prawie niemożliwe do wykonania, bo chłopcy weszli na ostro zakończoną skałę, na którą dojście było tylko z jednej strony, wąskim garbem. Las był dosyć rzadki. Szłam wolno i ostrożnie, zgodnie z zasadami teorii ukrywania się znanymi z powieści „Czarne stopy” i wyćwiczonymi na poprzednich obozach. Co chwilę słyszałam – pif, paf , Wojtek zastrzelony, – pif, paf, zastrzelony – tu padało imię. W końcu dotarłam w pobliże skały, ale jak się na nią dostać? W skale był załom chroniący mnie częściowo od widoku z góry. Stałam i stałam rozmyślając, gdy usłyszałam na de mną: – Są już wszyscy? – Nie, brakuje Ewy. – to mówił Krzysiu – Pójdę jej poszukać. O to mi chodziło .

Kiedy Krzyś okrążał skałę wyskoczyłam do niego z atrapą karabinu. -Stój, bo strzelam… Niestety, za chwilę rozległo się z góry

– Pif, paf , Krzysiu i Ewa zastrzeleni… Takiej bezwzględności po Tadku się nie spodziewałam.

W końcu z całego biwaku „żywy”pozostał tylko on.

Nie przejęliśmy się tym jednak zbytnio i ożywieni i zadowoleni powróciliśmy do Katowic.

Warszawa

Marek „znankał” mnie do  zrobienia takiej relacji. Człowiek uczy się całe życie…

Dziękuję córeczkom za prezent. Super.

Urodzinowa wyprawa do Warszawy

Zrealizowaliśmy prezent urodzinowy od dziewczynek dla Mamy.Wyjazd na operę Straszy Dwór w Operze Narodowej w Warszawie.Bardzo fajny wyjazd, wspólny i bez pośpiechu. Nawet korków na trasie nie było.Zrobiłem kilka fotek, które zebrałem w krótki reportaż z symbolicznymi opisami.  Może i mama dołoży swoje / zrobiła więcej niż ja / by uzupełnić relację.

Opera w ciekawej, ale nie spodziewanej scenografii. Głosy doskonałe i miejsca też. Postanowiliśmy kiedyś udać się na klasyczną wersję tej opery.

 

Wpis z Facebooka „64”

Miało być miesiąc temu, ale dziś też jest dobrze…
When I get older, losing my hair, many years from now
Will you still be sending me a Valentine, birthday greetings, bottle of wine?
If I’d been out ’till quarter to three, would you lock the door?
Will you still need me, will you still feed me, when I’m sixty-four?
Hmmmmmmmmh
You’ll be older, too
Aaah, and if you say the word, I could stay with you
/ the Beatles – When I’m sixty-four/
64
Byliśmy młodzi, inny był świat, gdy spytałeś mnie
Czy gdy minie te czterdzieści i parę lat wśród wirów życia spotkamy się
Gdy sześćdziesiątka i czwórka też na karku siądzie mi
Czy walentynkę poślesz mi skądś, czy otworzysz drzwi
Będziesz starsza, lecz
Daj mi tylko znak, a nie opuszczę cię
Wiek cię pochylił, włosów masz mniej lecz w oczach ciągle blask
Ręce czułe, usta słodkie i kochasz mnie tak jak wtedy za dawnych lat
Wszystko naprawisz, rozbawisz mnie, otrzesz wszelkie łzy
Dałeś mi życie, dałeś mi radość, no i córki trzy