List 15
Witaj, E!
Dziś ciąg dalszy o latach spędzonych w liceum.
Najważniejszymi przedmiotami były oczywiście matematyka i fizyka. O ile pamiętam, matematyki mieliśmy6 godzin lekcyjnych, a fizyki 5 w pierwszej klasie. Nie uczyli nas profesorowie licealni, lecz asystenci uniwersyteccy, do których zwracaliśmy się: – Pani magister, panie magistrze. Początkowo matematyki uczyły nas dwie panie. Mieliśmy szczęście, bo jedna z nich, pani Urszula, ukończyła liceum pedagogiczne przed studiami matematycznymi, miała praktyki w szkołach i świetnie, ze stoickim spokojem tolerowała albo pacyfikowała wybryki uczniów. No i wykładała dosyć jasno i w sposób dostosowany do możliwości średnich uczniów. Wytrwała z nami do końca szkoły, za co należałby się jej medal.
Druga z pań uczyła nas tylko przez pierwszy rok i nie zdążyliśmy jej tak dobrze poznać. W drugiej klasie naszym drugim nauczycielem został pan, wtedy już z tytułem doktora, Roman. Chyba na wniosek fizyków w programie znalazła się wcześniej analiza matematyczna. Ciągi, szeregi itp. wszystko zrobione było dosyć pobieżnie, przy czym znalazło się wiele twierdzeń, które trzeba było poznać i przyjąć. Przez dłuższy czas lekcje wyglądały jak studia – tezy, twierdzenia i dowody twierdzeń. Oczywiście tak w tej chwili to widzę, bo czasy odległe…
Taki sposób prowadzenia lekcji był „strawialny” tylko dla niewielu, zaawansowanych w matematyce uczniów. Większa część klasy była zmęczona i zagubiona. W tej chwili myślę, że choć z pamięci uleciały twierdzenia, /nie mówiąc o dowodach…/ pozostał podziw dla logiki matematyki, wiedza, że aby czegoś dowieść potrzebne są właściwe założenia i znajomość ograniczeń, czyli określenie dziedziny i przeciwdziedziny funkcji – skąd idę i dokąd chcę zajść.
Po zebraniach rodziców, dyskusjach i zakończeniu tej części programu w trzeciej klasie sytuacja zmieniła się. Następne rozdziały matematyki były bardziej przyswajalne, pan Roman był rzeczywiście wspaniałym matematykiem i chyba zdobył też pewne doświadczenie w nauczaniu młodszych niż studenci, a my trochę podrośliśmy. Wspólnie dotrwaliśmy do końca szkoły, ale i tak najbardziej lubiłam dygresje profesora na przykład jak wypełnia kupony totolotka / przy okazji rachunku prawdopodobieństwa/, mowy „umoralniające / po niektórych wydarzeniach/, wspólne śpiewanie na wycieczkach szkolnych ( o wycieczkach trzeba by napisać chyba kilka osobnych listów) opowiadanie o „Księdze szkockiej” itp. Pozostaje w mej pamięci jako jeden z ulubionych i szanowanych nauczycieli.
Teraz o fizyce…
Program fizyki był naprawdę eksperymentalny i jak dla mnie, nie był to eksperyment udany. Przyjęto założenie, by rozpocząć nauczanie od najmniejszych elementów budowy wszechświata i przechodzić do większych /w ostatniej klasie była astronomia/. Pamiętam pierwsze zadanie domowe z fizyki. Opowiedziano nam o doświadczeniu Thomsona /jakieś cząsteczki gdzieś sobie biegły w urządzeniu, podane były jakieś dane i zadanie brzmiało : obliczyć e do m. W danych nie było żadnego e ani m, o reszcie miałam nie tylko ja blade pojęcie. Zadanie rozwiązał chyba tylko jeden Witold, jak w obliczeniach podał słowa „arcus tangens” wszyscy zaprotestowali, bo tego nie znaliśmy. Do tego uczyło nas czworo nauczycieli – asystentów uniwersyteckich. Często narzekali, że nie posiadamy odpowiedniego aparatu matematycznego by wykonać odpowiednie obliczenia. Teraz sądzę, że powinno się raczej uczyć w kolejności „historycznej”, tak jak ludzkość poznawała zjawiska fizyczne. W biologi istnieje określenie, niestety zapomniałam terminu, że człowiek przechodzi w rozwoju zarodkowym wszystkie etapy rozwojowe istot żywych – od jednokomórkowców. Tak samo chyba wszystko na świecie ma swoją kolejność i czas…
Pewnego razu, chyba w trzeciej klasie pan magister spytał Henia – „Czy ciebie w ogóle interesuje co mówię?” – na to Henio -”nic a nic…” Mina pana magistra zwiastowała burzę. Na szczęście wstał Rysio, jeden z lepszych fizyków, i rzekł – „proszę też nie pytać, kiedy ostatnio miałem w ręce książkę do historii…” Chyba na skutek takich zdarzeń w ostatniej klasie podzielono nas na grupy „fizyków” i „humanistów” , i tak jako humanistka dotrwałam do końca szkoły.
W ramach fizyki też mieliśmy zajęcia z programowania maszyn cyfrowych. Była to całkiem nowa dziedzina, To dzisiaj trudne do wyobrażenia, ale Uniwersytet dysponował jedną maszyną nowej generacji / typ ODRA 1304/ która z oprzyrządowaniem zajmowała całe ostatnie piętro nowego budynku. Maszynę oglądaliśmy przez szybę, dane podawało się za pomocą papierowej taśmy dziurkowanej. Dziurkarki były w osobnym pokoju. Budynek nie był jeszcze wykończony, do użytku oddano tylko część pomieszczeń. Pewnego razu koledzy odkryli, że przez małe okienko można wyjść na dach. W czasie przerw wychodzili/śmy- też raz czy dwa tam byłam/ na dach. Ktoś odkrył, że po dziurkowaniu taśm zostaje dużo drobniutkich kółeczek koloru taśm – różowych i niebieskich. Konfetti świetnie sypało się z dachu szóstego piętra…do czasu, aż ktoś z przechodniów zauważył młodzież biegającą po dachu.
Z lekcji fizyki najbardziej podobały mi się wizyty na uniwersytecie w pracowniach, gdzie przeprowadzaliśmy doświadczenia takie same, jak studenci. Potem niestety trzeba było zapisać dane i wykonać odpowiednie obliczenia. Były to czasy, gdy nie było jeszcze kalkulatorów powszechnie dostępnych, o dostępie do obliczeń komputerowych nie mówiąc. Obliczenia były skomplikowane i długie, a na zakończenie otrzymywało się wynik określający m,in. błąd pomiaru. Teraz już mogę się chyba przyznać, że wkrótce ułatwiałyśmy sobie pracę. Po wykonaniu kilku obliczeń zakładałyśmy wielkość błędu i dopasowałyśmy dane końcowe tak, aby taką wielkość uzyskać, pomijając pośrednie obliczenia. Zaoszczędziło nam to dużo czasu, a naszych rachunków i tak nikt nie był w stanie sprawdzić. Zajęcia w pracowniach zajmowały cztery godziny lekcyjne , a potem trzeba było wrócić do szkoły na następne lekcje. Dosyć często zdarzało nam się spóźniać, a niestety następną lekcją był…
Język angielski.
Liceum do którego uczęszczaliśmy nosiło imię pierwszego prezydenta Niemieckiej Republiki Demokratycznej, komunisty Wilhelma Piecka i jako jedyne w województwie prowadziło naukę języka niemieckiego. Nasza klasa jako jedyna w programie miała naukę angielskiego – motywowano to tym, że większość prac naukowych z matematyki i fizyki jest pisana po angielsku.
Trudno było chyba o nauczyciela na te parę godzin. W pierwszej klasie uczyła nas pani, która dawno już była na emeryturze, nauka polegała na wkuwaniu dialogów z podręcznika, a ponieważ pani niezbyt dobrze widziała, można było czytać z podręcznika przy odpowiedzi. Mimo to trochę nauczyliśmy się podstawowych słówek, jednak nie tyle ile moglibyśmy się nauczyć w innych warunkach.
W drugiej klasie nowa pani była najlepszą nauczycielką – zadawała nam czasem zadania na tematy inne niż w podręczniku, ale przede wszystkim nauczyła nas gramatyki, szczególnie czasów angielskich. Pokazała nam tablicę czasów, co usystematyzowało naszą wiedzę. Niestety, w trzeciej i czwartej klasie znowu uczyła nas inna nauczycielka, też emerytka, podobno uczennica tej pierwszej… W tamtych czasach nie mieliśmy takiego kontaktu z obcymi językami. Język angielski najlepiej znali ci, którzy interesowali się piosenkami, słuchali zagranicznych stacji radiowych.
Naukę języka angielskiego rozpoczęliśmy w liceum. W szkole podstawowej obowiązkowym językiem obcym był rosyjski, którego uczono od piątej klasy. W liceum kontynuowaliśmy naukę. W pierwszej klasie mieliśmy aż trzech nauczycieli, każdy wymagał czegoś innego i miał inny sposób nauczania. Szczególnie przysłużyła się nam pani, która nauczyła nas hymnu Związku Radzieckiego. Na wszelkich wycieczkach szkolnych Jasiu wyciągał kawałek materiału z nadrukowanym portretem W.I. Lenina, wciągaliśmy go na maszt/ jakikolwiek znaleziony patyk/ , śpiewaliśmy „Gimn Sowietskowo Sojuza” i ruszaliśmy na trasę. W następnych klasach mieliśmy nauczycieli co rok innego, ale byli to bardzo dobrzy nauczyciele, często przenosili się jako lektorzy na wyższe uczelnie. Czytaliśmy artykuły w czasopismach po rosyjsku, ale i tak kontaktu z językiem zbyt dużo nie mieliśmy.
Rozpisałam się, ciąg dalszy nastąpi….
Pozdrawiam Ellani