Takim go pamiętam,
zdjęcie z 1960 lub 1959 roku, wykonane w Jasienicy Dolnej w drodze z kościoła
Dziś już wiem, że zdjęcie zrobiono 13 sierpnia 1960 roku.
Mój Tata to był gość. Najbliżsi mówili o nim Florek tak po prostu, inni panie Florku, ale mało kto panie Niziołek – taki był swój, solidny człowiek.
Miał młodszą siostrę Jankę, młodszego brata Julka i młodszą siostrę Helenę, która zmarła na anginę będąc dzieckiem i najmłodszą siostrę Władysławę. O dziecięcych latach pisze w pamiętniku. Uzupełnieniem to wspomnieniami stryjka Julka opisujące jego losy.
„W czasie wojny Niemcy zabrali starsze dzieci i młodzież do kopania okopów w Brzostku za rzeką San. Był tam razem z najbliższym kuzynem Władkiem Piekarzem. Wykorzystując niedowład organizacyjny i ruchome deski w tylnej ścianie ubikacji uciekli wieczorną porą. Gdy doszli do Sanu odnaleźli prom, który mógłby przewieść ich na drugi brzeg. Widząc wielu ludzi w tym Niemców w mundurach nie skorzystali z promu. Napotkany, a życzliwy człowiek nie tylko, że dobrze wskazał drogę to jeszcze poradził by idąc stawiali nogi w odbicia kopyt końskich, tam nie będzie min. Przeprawili się w wielkim trudzie prze bród. Woda sięgała im do szyi i prąd podmywał nogi, a oni trzymając się za plecami, w dłoni mieli różaniec i jakoś „cudem” przeszli. Do nocy skryli się w stogu słomy. Po zmierzchu zatrzymali się u pana Piątka gdzie wysuszyli swoje ubranie. Piątek jeździł promem i wiedział skąd chłopcy maszerowali. Pochwalił ich, że nie wsiedli na prom bo byli na nim Niemcy, którzy na pewno by ich znowu zabrali na roboty. W tym samym czasie ich mamy przyszły do nich, by powiedzieć im że mają uciekać, bo front się przewala. Dotarły za późno, bo oni byli już w drodze. Na promie pytały przewoźnika czy przewoził dwóch takich samotnych młodych chłopaczków, a on odpowiedział że nie. One więcej nie pytały. On więcej nie dodał, aby nie zdradzić się przed pasażerami, że im pomagał i że przeszli bród. To zrodziło rozpacz matek sądzących, że na pewno woda ich porwała (w dorosłym życiu tato słabo i niechętnie pływał). A tu oni zmęczeni i obolali po całonocnym marszu z rana byli w domu. Natomiast matki doszły dopiero wieczorem, z smutkiem w sercu.”
Tata został ponownie zabrany na roboty do Bałdydz by budować mosty. Baraki w których mieszkali podpalili Ukraińcy, skorzystał z tego i uciekł do domu. Troczę jechał pociągiem, lecz wiele drogi przeszedł na piechotę.
Z czasów wojny o tacie opowiadają jeszcze o dwóch wydarzeniach: jak posłany nocą przez Niemca po ogień do papierosa zabłądziwszy chodził wśród kul po linii ognia i drugie jak chcąc podać Władkowi chleba nie został zastrzelony przez wartowników, lecz został wzięty za wiatr lub zwierzę, które porusza się w kartoflisku
Po wojnie w 1946 wzięty do Wojska Polskiego służył w m. Żary w piechocie przez dwa lata. Następnie z ciotką Zośką wydaną za Budzyna wyjechał do Fraczkowa, gdzie w PGR najpierw pracował jako stróż, po 3 miesięcznym kursie został księgowym-zaopatrzeniowcem. Po rozwiązaniu zespołu PGR pracował w Lewinie Brzeskim jako kołodziej-cieśla.
O tym okresie w domu się nie mówiło, to i niewiele mogę dodać w temacie. Moja pamięć sięga czasów Jasienicy Dolnej w powiecie nyskim woj. opolskie, gdzie mieszkaliśmy na piętrze bloku wielorodzinnego stojącego na środku zabudowań gospodarskich. Przeprowadziliśmy się tam ze względu na reorganizację w PGR i awansem mamy na samodzielną główną księgową bilansistkę zespołu gospodarstw podległych Jasienicy. Po przeprowadzce tata do nas dołączył przerywając pracę w drożdżowni w Bieżanowie gdzie zamieszkała jego siostra Janka w kupionym domu.
Na początku tata pracował w urzędzie gminy jako referent-kierownik do spraw gospodarczych (przydziały, podziały, talony i inne uznaniowe sprawy). Marnie płacili, a w PGR pilnie potrzebny był cieśla, który potrafi wykonać od podstaw bryczkę tzn. od szprychy poprzez koło, mocowanie resorowania i wygodnej gondoli, aż do dyszli dla konia. Tata wiedział, że to potrafi, a stolarstwo i praca z drewnem to jego treść marzeń od dzieciństwa. Babcia wyszkoliła go u mistrza Hasnar Ignacy na szewca z papierami – pamiętam jedne trzewiki, które sam zrobił – motywując że praca w drewnie jest ciężka, a on ponoć był lichego zdrowia. Bryczka ta jest na zdjęciu (z tyłu widać kuźnię i stolarnie gdzie pracował).
Robił wiele z zacięciem i pasją w stolarni dzielonej z kuźnią. Kiedyś nawet narty mi wystrugał, szczyty wygiął i z blach wykonał okucia. Wołany był i do pożaru, i innych napraw maszyn, mamie (pani księgowej – jedynej w gospodarstwie) przy bilansie i innych dokumentach też pomagał.
Gdy byłem po latach w Jasienicy wspominali go z nostalgią.
W Jasienicy mieszkaliśmy do czasu gdy babcia Czerniejewska nie „zachęciła” taty do zamieszkania wspólnie przy ul. Wieczorka 27 m 13 w prawej oficynie na parterze w trzypokojowym mieszkaniu. I stało się! Z końcem grudnia 1962 przeprowadziliśmy się do Chorzowa, a ja rozpocząłem w 1963 r. naukę w Szkole Podstawowej Nr 2 przy Liceum J. Ligonia.
Tata po pracach modernizacyjnych i remontowych 3-go pokoju – dobudowa w części pięterka, wymiana podłogi, uruchomienie wody, porządkowanie ogrodu – rozpoczął prace w Hucie Kościuszko na stanowisku garowego wielkiego pieca „B”. Po krótkim okresie i kursie w Nowej Hucie został nagrzewniczym, następnie pierwszym nagrzewniczym Wielkich Pieców do wytopu surówki Huty Kościuszko (brak wyższego lub średniego technicznego, ale ukierunkowanego wykształcenia uniemożliwił mu dalszy awans). W pewnym okresie należał do PZPR, nigdy nie dał się wybrać na jakąś funkcję. Bez względu na przynależność regularnie chodził do kościoła, nawet na pieszą pielgrzymkę do Piekar Ślaskich w ostatnią niedzielę maja. Z pracy był zadowolony, pracował sumienne, nawet po ślubie Henia z Irką poszedł na nockę, bo tak wypadło z 4ro brygadówki.
Równolegle działał w przydomowym ogródku, miał tam swoją szopkę-warsztat stolarski. Zrobił wiele rzeczy m.in. drzwi wejściowe do mieszkania, kompletne okno do kuchni, etażerki, ryczki, taborety, półki dla nas i sąsiadów. Wszystkie lata były w ogródku kury lub i króliki, a ogród wypełniony jarzynami. Heniu miał swoje gołąbki w pięknej przybudówce nad laubą i garażem dla motocykla najpierw NSU, a potem Junaka z przyczepą. Heniu kupił go przy pomocy ORSU, a jako że jego zarobki starczały tylko na żyranta to nabywcą formalnym został tata.
Na urlop jeździliśmy do Ołpin – ja na całe wakacje, a tata dojeżdżał na 2 tyg w czasie żniw lub sianokosów. Byłem dumny z niego, bo mimo że wiele lat już nie pracował ręcznie na roli to dorównywał stryjkowi czy to przy koszeniu, przy ładowaniu wozów, czy pozyskiwaniu opału w lesie. Jak wspominała mama na początku ich znajomości mówił jej: „Głodu przy mnie nie doznasz – ziemia nas wyżywi”. I faktycznie głodu, drastycznych braków finansowych nigdy u nas nie było, ale to huty, a nie ziemi była zasługa. Rodzice nigdy nie kupowali na raty, niekiedy brali pożyczkę w hutniczej kasie zapomogowo-pożyczkowej, ale tylko do wysokości wkładu własnego. W mieszkaniu robiliśmy wszystko sami (malowania, naprawy). Tata naprawiał buty, strzygł włosy, ostrzył noże, obywaliśmy się więc bez fachowców.
Rodzice często chodzili do kina (bilety dawał Heniu – miał pracowniczy deputat) lub grali w karty – remik, brydż- a tata umiał grać i miał szczęście w kartach. W niedzielę do WPKiW na spacer lub na Wolkę my do „Szarotki” na kawę i ciastko z bitą śmietaną, a tata do „Smakosza” na piwo (lokale te były obok siebie). Nigdy nie wybrzydzał przy jedzeniu, ale lubił mięso, mogło być nawet na żeberkach lub innych kościach. Śniadania jadł późno lub wcale natomiast na kolacje bardzo chętnie jadł potrawy odgrzane z obiadu. Sam pomagał w trakcie gotowania, a w Jasienicy w okresie bilansu nawet sam gotował obiad, ale jakie dania tego nie pamiętam.
Nigdy nie chorował, nie miał przez lata zwolnień lekarskich do czasu grypy „Azjatki”, którą przeszedł bardzo ciężko. Wkrótce po niej zachorował na wszczepienną żółtaczkę, po niej leczył płuca (wtedy pisał pamiętnik). Trudności w przełykaniu okazały się zaawansowanym rakiem przełyku, od pewnej diagnozy w styczniu w ciężkich bólach skończył żywot w lipcu. Nigdy się nie uskarżał. Wiele razy przepraszał mamę za….. wszystko (był od niej o wiele młodszy). Wiedząc, że jego koniec tuż tuż, pozwolił mi jechać na obóz do Rodak, myśląc że tak będzie najlepiej. W tym czasie przy opiece (zapobieganie odleżynom, czynności sanitarne) dużo czasu poświęcił tacie Heniu i to on był przy jego ostatniej chwili. Zmarł w pełni świadomy w łasce uświęcającej i po namaszczeniu olejami. W dzień pogrzebu od rana padał ulewny deszcz, było brzydko i zimno. W momencie wyprowadzania zwłok z domu zaświeciło słońce i świeciło w czasie ceremonii, składania do grobu w miejscu przez niego wybranym, do ostatniego krewnego stojącego nad grobem, a zaraz potem długo i rzęsiście niebo opłakiwało mojego Tatę.
Ostatnie uzupełnienia 19 wrzesień 2011r