Drogi E.
W końcu doszłam we wspomnieniach do końca liceum, czyli egzaminu końcowego, czyli MATURY.
Zaczęłam opisywać maturę i w połowie przypomniałam sobie o jeszcze jednej, jakże ważnej w życiu szkolnym, imprezie.
W tamtym czasie dzieci były wychowywane bardziej rygorystycznie niż obecnie, na ich zachowanie zwracali uwagę wszyscy w otoczeniu, nauczyciele mieli większy autorytet, a rodzice mogli sięgać do środków, jakby to określić, przymusu bezpośredniego, czyli sprawić lanie w przypadku nieposłuszeństwa i nie było to szczególnie społecznie naganne. Z tego też względu możliwe było kończenie nauki w liceum balem maturalnym. Obecnie po ekscesach świeżo upieczonych maturzystów, którzy nie czuli się zmuszeni do przestrzegania reguł zachowania i wydawało im się, że wszystko ujdzie im na sucho, szkoły odeszły od tego zwyczaju i ostatnią szansą na pokazanie się na balu szkolnym stały się studniówki, czyli bale organizowane około trzy miesiące przed ukończeniem szkoły. Byliśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nie ominęła nas żadna z tych imprez, a co więcej, mieliśmy dodatkową studniówkę „klasową”’. W naszym roczniku w szkole były trzy klasy maturalne. Wszystkie były koedukacyjne, lecz w naszej klasie przeważała część „męska”, w pozostałych przeważały dziewczyny. Nasza klasa była już tak zżyta, że nawet w żartach rozważaliśmy wspólne oblanie egzaminów, by pozostać wspólnie rok dłużej. Z pozostałymi klasami mieliśmy ograniczony kontakt, chyba tylko dziewczyny miały wspólne lekcje w-f z klasą b, (nie pamiętam, jak to było w męskiej części), więc nie chcieliśmy wspólnej studniówki. Muszę tu dodać, że wszystkie imprezy, łącznie z balem maturalnym odbywały się w szkole, nie było zwyczaju, jak to jest obecnie, wynajmować lokali poza szkołą. Po wielu dyskusjach i naciskach z grona pedagogicznego zgodzono się na udział we wspólnej imprezie, ale dodatkowo zorganizowaliśmy studniówkę klasową dzięki rodzicom Krzysia, którzy zgodzili się udostępnić swoje dość duże mieszkanie. Rodzice zajęli się aprowizacją / do dziś pamiętam ogromne pudło chrustu, czy też faworków przygotowanych przez babcię Rysia/ a dziewczyny przygotowały część artystyczną. Pamiętam tylko, że śpiewałyśmy jakąś piosenkę ubrane w koszule flanelowe z atrapami strusich piór wykonanych z krepiny i drutu , przypiętymi do pasków. Tej wspólnej studniówki zupełnie nie pamiętam…
Zdany egzamin maturalny upoważniał do zdawania następnego egzaminu – na studia wyższe. Z perspektywy wielu lat i niejakiej znajomości różnych zmian w trybie przeprowadzania egzaminu oceniam, że był to jeden z łatwiejszych. Co jakiś czas wyższe władze szkolnictwa majstrują przy regulaminach maturalnych. W tym okresie, w którym kończyliśmy szkołę matura obejmowała dwa egzaminy pisemne – obowiązkowe dla wszystkich – z języka polskiego i matematyki. Egzaminy te można było poprawić w trybie ustnym. Dodatkowo należało wybrać dwa przedmioty na egzamin ustny. Komisja egzaminacyjna była powoływana spośród nauczycieli danej szkoły. Ograniczało to trochę stres, bo twarze egzaminatorów były znane – no, chyba, że ktoś podpadł nauczycielowi… Większość kolegów, zgodnie z profilem klasy kandydowała na studia ścisłe lub techniczne, więc wybierała matematykę i fizykę lub chemię. Henio, który udawał, że zdaje na socjologię wybrał propedeutykę nauki o społeczeństwie – chyba jako jedyny w szkole. Ja nie za bardzo miałam pomysł, co robić w dorosłym życiu, ale moimi ulubionymi przedmiotami była historia i matematyka. Te akurat przedmioty były przedmiotami egzaminacyjnymi na studia ekonomiczne, więc za poradą znajomej, która ukończyła Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Katowicach, wybrałam najbardziej „zmatematyzowany” kierunek ekonomii – ekonometrię, która była połączona ze statystyką.
Przygotowania do matury obejmowały powtórki z języka polskiego, które były ujęte w programie nauczania oraz dodatkowe zajęcia pozalekcyjne z wybranych przedmiotów. Czy były jakieś specjalne przygotowania do egzaminu z matematyki – nie pamiętam, ale zadania rozwiązywało się na bieżąco, w wielu wypadkach w następnym etapie korzystało się z wiedzy wcześniejszej, więc powtarzało się automatycznie. Ja uczęszczałam na kółko historyczne. Na pierwszym spotkaniu pani profesor powiedziała – ”Zapiszcie sobie tematy, które w ten, czy inny sposób mogą wypłynąć na egzaminie maturalnym” – po czym zaczęła dyktować tematy. Był to praktycznie przegląd całej wiedzy historycznej jaki obejmował program nauki. Dyktowanie i zapisywanie zajęło nam większość czasu przeznaczonego na nie tylko jedno spotkanie.
Gdzieś w połowie kwietnia zakończyliśmy regularną naukę, a w pierwszy poniedziałek maja w całym kraju rozpoczęły się egzaminy maturalne, o czym pisały gazety, pokazywały wiadomości telewizyjne, bębniło radio. Oczywiście na egzaminie obowiązywał strój uczniowski – biało granatowy, chłopcy często mieli nowe garnitury jak wypadało w tak uroczystym, choć stresującym momencie. Na auli rozstawiono ponumerowane stoliki, wylosowaliśmy miejsca i oczekiwaliśmy godziny, w której w całej Polsce rozpoczynał się egzamin. Otwarto koperty z tematami i przystąpiliśmy do pisania wypracowań. Tematy były trzy lub cztery – nie pamiętam, z tego jeden był zawsze tematem „ogólnym”, a pozostałe dotyczyły konkretnej epoki historycznej. Wybrałam temat dotyczący tego jakie wskazówki dla życia współczesnego człowieka można wyciągnąć z utworów epoki romantyzmu. Trzeba było dobrać odpowiednie cytaty, sporządzić plan wypracowania i można było pisać. Początkowa trema i obawy ustępowały, skupiałam się na pracy.
W tych czasach w czasie egzaminu można było jeść przygotowane przez Komitet Rodzicielski kanapki i pić herbatę – o wodzie w plastikowych butelkach nawet się nie słyszało. Kiedy w środku egzaminu na salę wszedł dyrektor szkoły z dużym, chyba 5 litrowym , czajnikiem i pytaniem -”Komu mniej słodkiej herbaty?” zrobiło mi się przyjemnie i nawet wesoło. Nie potrafię rozpisywać się , więc zdążyłam przepisać na czysto moje dywagacje.
Następnego dna, /a może za dwa dni?/ przystępowaliśmy do egzaminu pisemnego z matematyki.
Wydaje mi się, że moi rodzice, a szczególnie mama, bardziej przeżywali moje egzaminy niż ja sama. Mama była zdumiona i przejęta gdy ja z całkowitym spokojem i na pełnym luzie wybierałam się na matematykę. Wiedziałam, że ten egzamin jest w miarę łatwy. Na ocenę bardzo dobrą wystarczyło rozwiązać trzy z pięciu zadań. Na pewno było to badanie funkcji kwadratowej, zadanie z geometrii analitycznej, chyba wielomiany i układy równań, w końcu coś z rachunku prawdopodobieństwa. Rozwiązywałam zadania po kolei, miałam już zrobione zadanie z geometrii z rysunkiem, gdy kolega z tylnej ławki szepnął – coś masz nie tak.. Sprawdziłam dokładnie obliczenia i okazało się, że gdzieś pomyliłam znak plus z minusem, a to skutkowało innym obrazem na osi współrzędnych. Zdążyłam poprawić. Zadania były na tyle łatwe dla naszych kolegów, że zrobili wszystkie pięć zadań grubo przed czasem. Egzamin miał jednak pewien haczyk. W przypadku rozwiązania więcej niż trzech zadań komisja brała pod uwagę tylko trzy pierwsze zapisane i jeśli gdzieś w nich był drobny błąd ocena była obniżana, pomimo tego iż dobrze rozwiązane były pozostałe cztery. Tak zdarzyło się komuś, ale na szczęście można było podnieść ocenę przystępując do poprawki ustnej. Zresztą wtedy wyniki egzaminu maturalnego nie były tak ważne jak obecnie, bo stanowiły tylko fragment oceny kandydatów na studia, a uczelnie prowadziły własne egzaminy wstępne na poszczególne kierunki.
Nie pamiętam, jak długo trzeba było czekać na wyniki egzaminów pisemnych, tyle tylko, by komisja sprawdziła i oceniła prace, było parę dni wolnych a potem rozpoczęły się egzaminy ustne. Terminy były wyznaczane indywidualnie w różnych dniach i godzinach, więc kontakty z kolegami stały się ograniczone.
Trochę dużo się rozpisałam, więc o egzaminach ustnych w następnym liście.
Pozdrowienia E.
Powodzenia i pisz dalej.