List 20 10.06.2018
Drogi E.
Teraz ciąg dalszy ględzenia o szkole, bo skoro zaczęłam…
Następnym przedmiotem nauk zapamiętanym była geografia. Może nie ze względu na treści, ale przez to, że uczyła nas jej nasza wychowawczyni, pani Zofia Ł. Przez kilka miesięcy była chora i wtedy mieliśmy zastępstwo z inną panią. Wtedy wypadała geografia Polski, regiony, przemysł, rolnictwo itp. Pani zastępczyni wychodziła z założenia, że nie warto uczyć się tego, co jest, ale jakie są perspektywy rozwoju poszczególnych branż. Wtedy były lata siedemdziesiąte, Polska zgodnie ze sloganami rządzącej partii „rosła w siłę”, a więc perspektywy w każdej dziedzinie i na każdym polu były świetlane… . Ten dział był bardzo łatwy do uczenia. Nasza pani wymagała od nas większej wiedzy, szczególnie znajomość mapy świata – nazwy mórz, wysp, rzek, gór, państw i ich stolic. Patrząc z perspektywy lat, wiedza ta się przydaje, choć nazwy i granice się częściowo pozmieniały. Świat się zmienił, technika, rzeczy codziennego użytku stają się podobne, wręcz często jednakowe, a ludziom tak trudno się porozumieć…
Wracając do geografii – najgorsza do nauki była Afryka – tyle państw i tyle stolic. Kiedyś pani zagięła nas każąc szukać wyspy Formoza, a to był Tajwan. Wtedy mało się zwiedzało, mało kto miał możność wyjechać poza granice kraju, więc uczyło się z ciekawością. Nauka geografii trwała trzy lata. W czwartej klasie kontakty z wychowawczynią mieliśmy tylko na tzw. godzinach wychowawczych, w trakcie których załatwiało się sprawy bieżące, jakieś składki, omawianie wycieczek, oczywiście omawianie zachowania uczniów, szczególnie po większych wybrykach. Kiedyś w ramach eksperymentu sami sobie wystawialiśmy oceny z zachowania /była taka ocena na świadectwie/. Oceniało się nie tylko postawę na lekcjach czy przygotowanie do zajęć, ale dodatkowe punkty dostawało się za tzw. prace społeczne i przynależność do organizacji. Kilka osób zapisało się do organizacji ZMS/związek młodzieży socjalistycznej/ , część należało do ZHP, a kolega Witek w rubryce „przynależność do organizacji” wpisywał PSJ, czyli Polskie Stowarzyszenie Jazzowe… O tych sprawach napiszę może osobno.
W ostatniej , czwartej klasie przekonaliśmy się, jak wiele pani profesor o nas wiedziała, znała nasze środowiska i charaktery. Gdy patrzę na to z perspektywy lat, wydaje mi się, że prowadzenie naszej klasy to było wyzwanie. Klasa jakby elitarna, wielu rodziców zaliczało się do osób znanych, zasłużonych w środowisku. Na początku profesorowie starali się „sprowadzić nas do poziomu”, ale ja nie zauważyłam, by ktoś wynosił się nad innych z powodu rodziców. Byliśmy normalnymi, wesołymi młodymi ludźmi.
I jeszcze kilka przedmiotów nauczania, które zapadły mi w pamięć. W pierwszej klasie mieliśmy do wyboru lekcje plastyki lub lekcje muzyki. Wybrałam plastykę. Było to niewiele godzin i trudno było znaleźć nauczyciela plastyki, więc mieliśmy po kolei trzech. Pierwsza była pani, która starała się nauczyć nas czegoś według programu, omówiła z nami style w sztuce starożytnej, a poza tym rozwijała w nas wyobraźnię plastyczną każąc nam malować np. uczucia, burzę itp. Prowadziła nas też do galerii działających w Katowicach prowokując nas do dyskusji o stylach malarzy, których prace oglądaliśmy. Nawet, gdy już nas nie uczyła chodziliśmy od czasu do czasu do galerii. Było ciekawie, ale krótko. Po niej był pan, artysta plastyk, prowadzący również pracownię metaloplastyki w pobliskim Domu Kultury. Byliśmy tam dwa razy, próbując naszych sił w tej dziedzinie. Pamiętam, że na jego lekcjach szkicowaliśmy postać ludzką. Też uczył nas krótko. Ostatnim nauczycielem był starszy pan, artysta malarz, którego prace czasem były obecne w galerii. Niestety, wtedy uważałam, że nie były nowatorskie i ciekawe – malował portrety w tradycyjnym stylu. Trochę nam opowiedział o artystach baroku, więcej nie zdążył, bo klasę „sprofilowano”, czyli zdecydowano, że nie musimy poświęcać się nauce mniej ważnych przedmiotów na rzecz matematyki i fizyki.
W drugiej albo trzeciej klasie wprowadzono nam eksperymentalnie przedmiot pod długą nazwą ”Przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej”, którą zmieniliśmy na „Lenin a sex”. Nie było nauczycieli o tej specjalności, więc przedmiot prowadziła pani od polskiego. Na wstępie zapowiedziała, że nie jest specjalistką, więc jeśli zgłosimy zapotrzebowanie na tematykę dotyczącą życia seksualnego to znajdzie kogoś do poprowadzenia takich zajęć. Postanowiła, że będziemy dyskutować o naszych wyobrażeniach życia rodzinnego, typach rodzin, postawach poszczególnych członków rodziny wykorzystując nasze doświadczenia ale i wiedzę wyniesioną z literatury. Były to zupełnie inne czasy, inna obyczajowość i taka tematyka nam odpowiadała. Zresztą i na tych lekcjach, a nie było ich dużo w programie, wywiązywały się burzliwe dyskusje. Zapamiętałam szczególnie jedną, gdy mówiliśmy o naszych wizjach przyszłości. Kolega Tomasz stwierdził, że najpierw studia, kariera naukowa, dopiero, gdy już osiągnie stosowny status pomyśli o małżeństwie i rodzinie. Niektórym nie podobało się takie wyrachowanie, innym tak i dyskusja się rozwinęła nie tylko na lekcji. /Po latach okazało się, że Tomasz zrealizował swoje zamierzenia i plany…/
O „tych innych sprawach” nie mówiło się głośno, nie było takiego dostępu do wiedzy jak obecnie. Zresztą ja byłam wychowywana w rodzinie tradycyjnie katolickiej, a i temperament nie skłaniał mnie do niczego więcej niż marzenia o porozumieniu dusz. Co prawda wtedy do kin wszedł film „Seksolatki”, gdzie próbowano poruszać ten temat – nawet wybraliśmy się na niego w kilkuosobowej grupie- ale nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Nie wiem jak inni, szczególnie chłopcy, odnosili się do tych spraw, chyba szczytem rozpasania było przeczytanie fragmentów „Kochanka Lady Chatterley” (chyba tak brzmiał tytuł) zamieszczonych w czasopiśmie „Literatura na świecie” – dosyć trudno dostępnym. Tak, że ani Lenin, ani sex…
No i ostatnim przedmiotem było oczywiście wychowanie fizyczne, prowadzone przez panią profesor. Nie byłam szczególnie sprawna, ale lubiłam ćwiczyć, lubiłam się zmęczyć i starałam się nie opuszczać tych lekcji. Przez jakiś czas chodziliśmy na zajęcia na basenie kąpielowym, gdzie nie umiejący pływać uczyli się, niestety, ja już umiałam utrzymywać się na wodzie, więc nie pływam stylowo, ale i nie tonę.
Po wielu latach zastanawiam się, co pozostało z wiedzy i doświadczeń życiowych z okresu szkoły średniej. Na pewno coś pozostało, choć w tej chwili trudno powiedzieć jaką część wiedzy zawdzięczam liceum, a jaką pozostałym okresom życia. W każdym razie był to ważny czas, poznawanie świata i ludzi, zdobywanie doświadczeń życiowych.
W następnym liście postaram się napisać coś więcej o koleżankach i kolegach…
Pozdrawiam Ellani.
PS. Przeczytałam ponownie fragmenty o lekcjach szkolnych i przypomniałam sobie o jeszcze dwu przedmiotach nauki i ich nauczycielach. Pierwszym było tzw. wychowanie techniczne, w zamierzchłych czasach / w podstawówce/ zwane pracami ręcznymi. W podstawówce zajęcie te mieliśmy osobno – chłopcy bardziej techniczne, dziewczęta robótki i gotowanie. Jednak chłopcy też mieli elementy gotowania a my prace techniczne – no i w tej dziedzinie często wykazywali się rodzice… W liceum zajęcia były wspólne, przypominam sobie elementy rysunku technicznego, jakieś prace niezbyt ważne, bo dodatkowe dobre oceny można było uzyskać za wpisanie rodziców do Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej /składka roczna 1 zł/, albo szczególnie za przynoszenia materiałów do zajęć. Drugim z przedmiotów było przysposobienie obronne, czyli elementy pierwszej pomocy medycznej, praca z mapą, szkicowanie terenu, strzelanie z KBKS i różne inne ciekawe zajęcia. O ile pamiętam przedmiot rozpoczynał się w drugiej klasie i wtedy uczyła go młoda pani. Dzięki temu drużyna harcerska mogła wypożyczyć sprzęt na manewry techniczno-obronne, biwak, który wymaga osobnego opisu. W następnych klasach uczył nas emerytowany wojskowy, miłośnik szachów, więc na przerwach grał z uczniami. Raz opowiadał o walkach w Bieszczadach w 1947 roku, w których brał udział jako bardzo młody żołnierz. Wtedy w programie kładziono nacisk na zachowanie się w przypadku wybuchu bomby atomowej. Ktoś powiedział, że wtedy trzeba się przykryć białym prześcieradłem i czołgać na cmentarz /to był taki wisielczy żart/. Pan major stwierdził, że nigdy nie należy poddawać się, bo zawsze jeszcze można coś zrobić dla uratowania siebie lub innych, a najgorsze jest nicnierobienie i poddanie się bez walki. Chyba miał rację. To tyle E.